Agata Todzia-Kornaś
Kiedy podejmowałam decyzję o rezydenturze, psychiatria nie była tak popularnym kierunkiem jak teraz. Mogę nawet powiedzieć, że było więcej miejsc niż chętnych. A i tak było lepiej niż w latach poprzednich.
Pierwsze spotkanie z psychiatrią miałam na studiach. Nie były to zajęcia idealne – oddział przechodził remont i nie funkcjonował w swój standardowy sposób. Oddział całodobowy był zamknięty, oddziały dzienne i poradnia działały normalnie, ale brakowało nam pacjentów w bardziej zaostrzonych stanach. Zajęcia przebiegały jak większość zajęć akademickich: część teoretyczna plus zajęcia przy łóżku chorego. Z rozpędu napisałam „przy łóżku chorego”, a przecież to było pierwsze zaskoczenie, nie było łóżek! W naszym przypadku z powodu remontu oddziału stacjonarnego, ale z perspektywy kilku lat pracy wiem, że pacjentów często trudno zastać w ich łóżkach, a jeśli już w nich są, to zwykle znaczy, że są w bardzo złej formie. Asystent bardzo starał się nas zainteresować tematyką zdrowia psychicznego. Na jednych z zajęć mieliśmy odgrywać scenki, w których ja byłam pacjentką, a mój przyjaciel z grupy miał być moim psychiatrą. Co zabawne, w przyszłości mieliśmy pracować w tym samym oddziale psychiatrycznym.
Było to w dalszej części kursu, więc mieliśmy już podstawową wiedzę na temat zaburzeń psychicznych. To było ciekawe doświadczenie, na szczęście naoglądałam się „Bez tajemnic” z Jerzym Radziwiłowiczem i w mojej skromnej opinii Magdalena Popławska ma konkurencję… Nasz opiekun kursu podpowiedział mi, że psychiatria może być dla mnie dobrym wyborem. Puściłam to trochę mimo uszu, wtedy miałam zostać ginekolożką, gdzie na dyżurach zawsze coś się dzieje, biegnie się do pilnego cięcia, a drzwi izby przyjęć się nie zamykają. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że na dyżurze psychiatrycznym też zwykle jest co robić, izba przyjęć przyjmuje karetkę za karetką, do cięcia też się biega, ale oczywiście nie do cesarskiego.
Staż podyplomowy zweryfikował moje plany i po trzecim omdleniu na bloku operacyjnym musiałam się poważnie zastanowić nad dalszą karierą zawodową. Brakowało mi sprecyzowanych planów, tak naprawdę czułam się dobrze w większości specjalizacji, może poza ortopedią i sądówką. W każdym razie zazdrościłam kolegom, którzy mieli konkretne plany od podstawówki. Uwielbiałam atmosferę bloku operacyjnego, ale jak już pisałam wyżej, nie bardzo „lubiłam” długie stanie przy zabiegu. W momencie, kiedy na zmianę robiło mi się zimno i gorąco, ratowali mnie anestezjolodzy. Przeszło mi przez myśl, że może w takim razie anestezjologia może być dobrym rozwiązaniem, bo będę na bloku operacyjnym, ale nie wymagałoby to długiego stania przy stole. Jednocześnie anestezjologia jest specjalizacją typowo szpitalną, bardzo stresującą i bogatą w dyżury. Nie chciałam być ciągle poza domem i nocować w szpitalu, więc musiałam znaleźć coś innego. Pomysłów na przyszłość miałam wiele, łącznie ze zrobieniem przerwy na zastanowienie, pomiędzy stażem podyplomowym a rezydenturą. Drogą eliminacji odrzuciłam dziedziny, które mnie nie interesowały. Pod koniec stażu podyplomowego na podium zostały w zasadzie dwie dziedziny: psychiatria i interna.
Czas składania dokumentów się zbliżał, a ja nadal nie miałam pewności, co wybrać. Przeglądałam oferty pracy w obu specjalnościach, rozmawiałam ze starszymi kolegami, nawet rozwiązywałam internetowe testy, która specjalizacja pasuje do mnie najlepiej (tak, to był ten rodzaj desperacji). Do końca wahając się między interną a psychiatrią, wybrałam to drugie. Dlaczego? Wszyscy psychiatrzy, których spotkałam na swojej drodze podczas studiów i stażu byli zadowoleni ze swojej pracy, atmosfera w oddziałach była dobra, nikt nie bał się odezwać podczas odprawy i zawsze mieli dobrą kawę. Pamiętam sytuację ze stażu z chorób wewnętrznych: razem z moją opiekunką uwijałyśmy się jak w ukropie w zabiegowym, na co wpadł konsultujący psychiatra radośnie pytając: „Kiedy się panie wybieracie na narty?!” Jasne, wizja wyluzowanego psychiatry narciarza była wtedy trochę z gatunku „anestezjolodzy grają w Tetrisa, a maszyna robi „bip”, czyli lekko mówiąc oderwana od rzeczywistości. Psychiatrzy wydawali mi się lekarzami, którzy dość dobrze rozumieli pojęcie work-life balance. W podjęciu decyzji przeszkadzała mi obawa, że przestanę być lekarzem. Wiecie, takim stereotypowym lekarzem ze stetoskopem, który analizuje wyniki badań.
Kiedy już zaczęłam pracę jako młoda rezydentka, wydawało mi się, że jednym z najważniejszych punktów mojego przygotowania do pracy będzie znajomość psychopatologii i farmakoterapii. Pełna zapału i ambicji do zrozumienia funkcjonowania ludzkiego mózgu (mimo wszystko nie wybrałam specjalizacji z powodu kawy) podczas pierwszego tygodnia mojej pracy okazało się, że głównym problemem moich pacjentów był brak papieru toaletowego, możliwość wyjścia na teren szpitala lub zejście do automatu po coca-colę.
Na całe szczęście trafiłam pod skrzydła ówczesnej Pani Ordynator i prowadziłyśmy pacjentów wspólnie. Na początku przyglądałam się pracy, razem chodziłyśmy na obchody, obserwowałam, jak doktor rozmawia z pacjentami, z jak niezwykłym szacunkiem odnosi się do każdego pacjenta. W pracy z Doktor panował porządek, odprawa odbywała się zawsze o tej samej porze, następnie szybki łyk kawy, pacjenci kończyli przyjmować leki w gabinecie zabiegowym, a my szykowałyśmy się do obchodu. Po obchodzie wspólne zlecenia, planowanie dalszego postępowania, przeglądanie dotychczasowej dokumentacji. Uczyłam się wywiadu z pacjentem, jak ubrać w psychiatryczny język to, co pacjent nam mówi, jak się zachowuje poza obchodami.
Pisanie obserwacji było jednym z pierwszych etapów mojej samodzielności. Następnie zaczęłam sama przeprowadzać wywiad, szczegółowo opisywać stan psychiczny. Po pewnym czasie dostałam własną teczkę zleceń i może dla niektórych kolegów wyda się to śmieszne, ale wtedy poczułam się pełnoprawnym członkiem zespołu.
Jestem bardzo wdzięczna, że miałam czas i możliwość uczestniczyć w wywiadach starszych kolegów. Naprawdę, każdy robi to trochę inaczej, jako że nie miałam jeszcze swojej metody, to wzięłam po trochu od każdego i sama wyrabiałam sobie swój warsztat. Czasem się śmieję, że im mniejszy miałam staż pracy, tym mniejsze wątpliwości.
Co to był za problem w tej psychiatrii, kilka leków na krzyż, w zasadzie niewiele chorób. Przecież interna, to jest dopiero szeroka specjalizacja, a psychiatria? Chyba nie mogłam się bardziej pomylić. Nie zajrzymy do głowy i oczywiście nie mam na myśli diagnostyki obrazowej, diagnoza naprawdę się opiera na naszych umiejętnościach zbierania wywiadu, jak w żadnej innej specjalizacji. W końcu w 2023 r. nadal nie zlecimy badania z krwi, które nam powie, na co nasz pacjent choruje.
Na początku pracy wszystko chciałam robić szybko, cierpliwość nie jest moją mocną stroną. Miałam potrzebę rzeczowych odpowiedzi, jak postępować. Starsi koledzy często odpowiadali „trzeba poobserwować”. Rany, jak mnie to denerwowało; jak obserwować, powiedzcie mi konkretnie, co mam robić. Przecież jak pacjent ma np. cukrzycę, to nikt nie każe go obserwować tylko robimy badanie, w ciągu jednego dnia mamy diagnozę i włączamy leczenie. W psychiatrii jest inaczej, diagnoza często ewoluuje wraz z obserwacją, zdarza się, że trzech psychiatrów poda 4 rozpoznania.
Po pół roku rezydentury zostałam dopuszczona do dyżurów. Pracuję w dużym szpitalu psychiatrycznym i dyżur obstawia dwóch lekarzy rezydentów i specjalista. Po opieką dyżurnego jest dużo pacjentów, dla mnie to duży minus. Zwykle każdy ma pod opieką dwa oddziały całodobowe, dzielimy się jeszcze oddziałem rehabilitacji i detoksem, bo to są oddziały bez ostrych przyjęć i zwykle jest na nich mniej interwencji. Drugim poważnym minusem pracy w jednoprofilowym szpitalu jest brak konsultacji specjalistów z innych dziedzin w trybie dyżurowym. To są zawsze bardzo trudne rozmowy i prośby, konsultacje lub przeniesienie pacjenta. Wtedy naprawdę przydaje się pomoc drugiego dyżurnego.
Muszę powiedzieć, że w moim szpitalu rezydenci są naprawdę dla siebie pomocni. Nigdy nie bałam się zadzwonić do starszego kolegi po pomoc lub zejść na izbę przyjęć i poradzić się specjalisty. Do tego, kiedy akurat miałam mniej pracy, lubiłam towarzyszyć dyżurnemu z IP, tam się dzieje zwykle najwięcej, a jeśli ktoś zostawał przyjęty do oddziału, to w zasadzie dużą część pracy miałam już za sobą. Na dyżurach szybko nauczyłam się, że nie ma takiej ilości jedzenia, której nie zjem i niezależnie od ilości pracy telefon lekarza dyżurnego zawsze zadzwoni akurat wtedy, kiedy mam ciepły obiad lub kawę. Nawiasem mówiąc, samodzielne dyżury to niezłe przygotowanie do bycia mamą, dwa dyżury w miesiącu zamieniłam na notoryczny dyżur, ale o tym innym razem.
Umiejętność rozwiązywania konfliktów, co robić, kiedy przychodzi do oddziału policja, czy można skonfiskować grające radio tuż przed północą i jak opanować epidemię biegunki po sałatce jarzynowej z kolacji, to tylko niektóre umiejętności, których szybko nabyłam podczas samodzielnego dyżurowania. Nie będę pisać o sytuacjach typowo psychiatrycznych…
Krótko nakreślając wygląd szpitala, w którym pracuję; jest to stary budynek z czerwonej cegły, w kształcie litery L z dużym dziedzińcem pośrodku, okno dyżurki wychodzi właśnie na dziedziniec. Kiedy robi się ciemno, wygląda trochę jak z horroru, ale w nocy, kiedy dodatkowo dostajecie alarm z RCB o nadciągającej wichurze, robi się dopiero ciekawie. To była noc, podczas której nie zmrużyłam oka, bo dosłownie drzewa gięły się w pół. Okazuje się, że można nie spać z innych powodów niż interwencje dyżurowe.
Kto pracuje w oddziale psychiatrycznym ten wie, że dość często spotykamy się z sytuacjami trudnymi, nieprzewidywalnymi. Jak przewidzieć, czy ktoś może już wyjść na przepustkę, czy jest gotowy na wyjście do domu, czy wymaga dalszej hospitalizacji i czy może wyjść na własne żądanie? Tego nie piszą w książkach. Prawdopodobnie nie ma takiej ilości stażu zawodowego, żeby móc powiedzieć, że całkowicie jesteśmy w stanie przewidzieć nieprzewidziane. Wbrew powszechnej opinii nie czytamy w myślach i nie przewidujemy przyszłości.
■
Kwartalnik Psychiatra 41 (2/2023)
Zdjęcia w serwisie: www.stock.chroma.pl, www.123rf.com, archiwa autorów i redakcji