Jadwiga Myrtiluk
Hasło „Dziękuję za zaufanie” wraz z symbolem dwóch złożonych dłoni bardzo często pojawia się na Instagramie i dotyczy zwłaszcza usług makijażystek przygotowujących wygląd panien młodych. Zaufanie to obejmuje, jak się domyślam, oddanie się w ręce osoby, która wie, co robi i gdy już to zrobi – będziemy wyglądać pięknie. Albo, co jeszcze lepsze, ktoś zostawi pod zdjęciem symbol płomienia lub komentarz „sztos!”. Pod pozorem płytkiego hasła i komunikatu z podziękowaniem kryje się jednak coś więcej.
Może to niestosowne porównywać branżę beauty do psychiatrii, ale czy nie jest tak, że wchodząc do gabinetu chcemy, żeby ktoś zastosował swoje sposoby, wykonał działanie i uczynił nas lepszymi? Nie twierdzę, że to coś złego, absolutnie nie. Wydaje mi się wręcz, że to naturalne. Ufamy ludziom, którzy mają większą od nas wiedzę, doświadczenie, podpierają się swoimi osiągnięciami. Skoro szukając makijażystki sprawdzamy oceny i recenzje jej pracy, możemy to także przełożyć na poszukiwania psychiatry. Wydaje mi się, że to całkiem rozsądne. Nie mam ogromnego doświadczenia w tej materii, ale zauważam coś w rodzaju sieci połączeń i poleceń, która (jak podejrzewam) działa na korzyść zarówno pacjentów, jak i lekarzy.
Sama trafiłam na prowadzącego mnie psychiatrę dzięki poleceniu. Nie rozstajemy się od prawie 10 lat i nie chciałabym, aby to nastąpiło. Postanowiłam oddać swoje zdrowie (i poniekąd życie) w ręce właśnie tej osoby. Myślę, że znalezienie lekarza, który poprowadzi pacjenta przez trudne, wręcz graniczne przeżycia, łącznie z hospitalizacją, jest ogromnym szczęściem. I nie, nie jest to pean na cześć osoby, która mnie leczy.
Jest to pean na cześć zaufania. Uwaga! Obopólnego zaufania! Co mam na myśli? Otóż to, że to nie jest tak, że tylko ja uwierzyłam w kompetencje i podejście lekarza. Przekonała się o nich także moja najbliższa rodzina, partner. Co ciekawe, nikt z nas, czyli mnie – osoby chorej i jej otoczenia, nie sprawdzał opinii na portalach medycznych. Zrobiłam to po kilku latach, z czystej ciekawości, czy moje spostrzeżenia przejawiają się także u innych. Okazuje się, że tak, a ja do tej pory nie zostawiłam swojej opinii. Być może w poczuciu, że moja relacja z lekarzem jest głębsza, niż parę słów.
Dlaczego myślę, że ta relacja jest głębsza? Wyobraźmy sobie sytuację, w której opisujemy osobie, którą właśnie poznaliśmy to, co nam doskwiera. Więcej, to, co nas przeraża. Niszczy. Zabiera nam dotychczasowe życie. Nie zapominajmy, że wizyta u psychiatry wiąże się z ogromnymi, wręcz przytłaczającymi emocjami. Jesteśmy w gabinecie pierwszy raz. Czujemy się podle. Choroba nas rozwala. I rozmawiamy o tym wszystkim przez kilkadziesiąt minut. O ile oczywiście nasz stan na to pozwala. Bo jeśli nie, to jest jeszcze trudniej. Od tych pierwszych kilkudziesięciu minut, w moim odczuciu, zależy bardzo wiele. W moim przypadku chęć leczenia się była motorem całej sytuacji. Sama dotarłam do momentu, w którym uznałam, że już nie potrafię poradzić sobie sama i że leczenie to konieczność. Była to bardzo świadoma, choć przerażająca decyzja. Myślę, że jest to jeden z powodów, dla których pomaganie mi mogło być ułatwione. Nie wiem, co dzieje się, gdy pacjent jest lekooporny lub w stanie, gdy współpraca z lekarzem jest niemożliwa. A jednak zwróciłam się o pomoc w bardzo ciężkim epizodzie psychotycznym. Na granicy wytrzymałości. Zaufałam, że osoba, której streszczę to, co dzieje się w moim umyśle nie tyle zrozumie moje doświadczenia i znajdzie magiczny sposób, aby się ich pozbyć, a poświęci mi czas i potraktuje poważnie. Tak się stało, dlatego mogę napisać te słowa i cieszyć się z punktu, w którym jestem.
Relacja nie jest zjawiskiem jednostronnym. Coś daje jedna osoba, coś daje druga, obie przyjmują. Dotyczy to również zaufania w relacji pacjent – lekarz. Gdyby psychiatra nie miał do mnie zaufania, nie pozwoliłby mi kontrolować swojego leczenia. Nie mam na myśli samodzielnego dobierania leków, ich dawek czy innych nieograniczonych możliwości. Chodzi mi o coś, co jest związane z moim ciągłym krytycyzmem wobec choroby. Potrafię obserwować i na wielu obserwacjach jest oparte moje doświadczanie schizofrenii. Tego, jak zmieniam się w niej pod wpływem czasu, jakie efekty wywołuje jej obecność. Znam leki, które biorę, ich działanie, skutki uboczne, ale także potencjalne skutki odstawienia. Wiem, po co była mi psychoterapia, rozumiem, na czym polegają moje dolegliwości. Z 10 lat choroby wyciągam momenty zagrożenia, zmęczenia i analizuję je, co sprawia, że od 4 lat czuję się wyśmienicie. A mój lekarz ma do mnie zaufanie właśnie w tych aspektach. Wie, że zadzwonię, gdy pojawią się niepokojące rzeczy, że nie zapomnę o lekach, ani że nie odstawię ich sama. Ale przede wszystkim ufa mi, że mówię prawdę. I niczego nie zatajam.
Po co zatajać cokolwiek przed psychiatrą? Powodów może być wiele, mi nasuwa się przede wszystkim taki, że chce się trwać w iluzji, że wszystko jest w porządku, gdy nie jest. I ta iluzja zasłania prawdę o stanie pacjenta. A wtedy nie można realnie pomóc. W życiu kłamiemy w różnych sytuacjach, ale akurat w tej jest to bardzo niekorzystne. Mówimy tu o życiu, ale czasem też jego zagrożeniu. Prawdziwym.
Co zrobić, żeby zdobyć zaufanie? Uważam, że przede wszystkim należy od samego początku opierać się na prawdzie. Pytanie, jak to zrobić, gdy tkwimy w psychozie i mamy urojenia. Wtedy musi pomóc ktoś bliski. Postarać się być na chwilę głosem osoby chorej, jeśli to możliwe. Przedstawić sytuację jak najdokładniej. I być obecnym. Prawda obowiązuje jednak dwie strony. Pacjent powinien być rzetelnie informowany o tym, co się dzieje w jego organizmie i co będzie się działo w najbliższej przyszłości, podczas leczenia. W innym przypadku nie pomogą „polecajki” i gwiazdki na portalach. Psychiatro, pacjent Cię potrzebuje. Nie tylko leków, ale uważności i szczerości. W czasie, gdy choroba niszczy jednocześnie świat wewnętrzny i zewnętrzny, ale także, gdy się wycofuje.