Grzegorz Opielak
|Katedra Fizjologii Człowieka UM w Lublinie. Oddział psychiatryczny w Janowie Lubelskim
Wszyscy praktykujący psychiatrię spotykamy się ze strony naszych rodzin, znajomych i niekiedy (o zgrozo!) kolegów lekarzy innych specjalności z pewną dozą sceptycyzmu. Niekiedy przychodząc na konsultacje do dużego szpitala klinicznego słyszę od pielęgniarek, że one też mają dziwne objawy i są do natychmiastowej diagnostyki. Psychiatrycznej rzecz jasna! Pytam wtedy, czy w ten sam sposób referują problem i zwracają się do pozostałych konsultantów: ginekologa, onkologa lub też gastrologa, który niejako przez przypadek może „przechodzić z endoskopem” i wykonać badanie. A zupełnie na poważnie, to w mojej ocenie raczej powinniśmy się cieszyć z tego powodu, że właśnie nie musimy prosić jakiegokolwiek lekarza o pomoc czy poradę. Tak mi się przynajmniej zawsze wydawało! W oparciu o powyższe doświadczenia należałoby jednak postawić inne ważne pytanie – z czego wynika to trywializowanie naszej specjalizacji? Z czego wynika wyraźna niechęć do naszych pacjentów? Czy tylko z niewiedzy? A może trochę winy jest jednak w nas samych – psychiatrach? Zdarza się bowiem, że szufladkujemy się w naszej specjalności, zapominając choćby o internistycznych podstawach naszego pięknego zawodu.
W XXI wieku ludzie latają w kosmos i chcą kolonizować Marsa, z drugiej strony nadal nie wszyscy mogą pojąć, że choroba psychiczna to nie jest świadomy wybór pacjenta. Szpitalne mury różne rzeczy już widziały, ale w zdecydowanej większości przypadków, jeśli ktoś na oddziale somatycznym ma kartę z „grubym” rozpoznaniem od psychiatry, od razu jest traktowany z dużą dozą niepewności. Choćby nawet był najmilszy i najbardziej uśmiechnięty na całym oddziale… Mimo wszystko, na przestrzeni ostatnich lat powoli idzie ku lepszemu, nie tylko zresztą dlatego, że już się nie pisze psychiatrycznej dokumentacji na żółtym papierze. Po co właściwie to robiono? Żeby się bardziej rzucała w oczy… Jak wiemy, weszło to nawet do języka potocznego i dzisiaj każdy Polak zna określenie dotyczące posiadania żółtych papierów i doskonale wie jak ma to rozumieć!
Proces przesuwania psychiatrii poza medycynę, mimo wszystko, nie był krótkotrwały, ale wieloetapowy. Zaburzenia psychiczne w czasach, gdy zębami zajmowali się kowale, opisywał już sam Hipokrates. Dzisiaj stomatolog stanowi przykład pełnoprawnego przedstawiciela medycznej rodziny, a psychiatrzy? Już od czasów Rene Descartesa, który niejako trwale „oddzielił duszę od ciała”, ludzie zajmujący się zaburzeniami psychicznymi zaczęli pozostawać na marginesie tego prawdziwego – „medycznego” życia. Oczywiście w czasach Kartezjusza nikt nie wyodrębniał psychiatrii z całego spektrum ówczesnej medycyny, podobnie jak na porządku dziennym było leczenie zaburzeń psychicznych metodami właściwymi dla zupełnie innych przypadłości, niekoniecznie psychiatrycznych. Czasami nawet niekoniecznie medycznych…
Dodatkowo należałoby wspomnieć, iż przywołany filozof (o trudnym do przecenienia wpływie na kształt współczesnej filozofii i współczesnego postrzegania świata), miał także swoje teorie dotyczące powstawania chorób psychicznych. Były one swojego rodzaju continuum kartezjańskiej teorii dualizmu psychofizycznego, według której choroby psychiczne nie stanowiły niczego więcej ponad zaburzenia w zakresie funkcjonowania „duszy zwierzęcej” osadzonej w ludzkim ciele. Jakkolwiek by nie było, mówimy o czasach minionych, kiedy nauka w znanym nam kształcie nie istniała, a poznawanie świata ograniczało się do przyjęcia wyjaśnień kapłana i koniecznością przyjęcia „woli Pana”.
Wiele, wiele lat później, psychiatria istniała już jako pełnoprawna specjalizacja, a medycyna dysponowała pierwszymi lekami przeciwpsychotycznymi i przeciwdepresyjnymi. Mało tego, znany był nawet mechanizm ich działania! Właśnie w takim momencie narodził się nurt antypsychiatrii! Chyba żadna inna specjalność nie miała w swojej historii nurtu negującego sens jej istnienia (czy ktoś słyszał o antychirurgii czy antyginekologii?). W mojej ocenie zaprzeczanie wieloletniemu dorobkowi psychiatrii przez samych psychiatrów wydatnie przyczyniło się do „zewnętrznego” postrzegania naszej specjalności.
Jak wiemy, w obrębie nurtu antypsychiatrii postrzegano psychiatrów jako osoby odbierające wolność innym jednostkom, tym niedostosowanym do norm panujących w zachodnich społeczeństwach. To na zachodzie Europy, bo na wschodzie na dobrą sprawę też mieliśmy nurt antypsychiatrii i to tak daleko rozwinięty, że wyrosła z niego schizofrenia bezobjawowa. Ale nie, to jednak zupełnie inna historia… Czy to wszystko mogło mieć jakieś znaczenie dla postrzegania naszej specjalności? Oczywiście, że tak! Mówimy potocznie, że historia nas uczy, a w istocie historia po prostu powtarza się w pewnych cyklach. Aby zrozumieć, czego jesteśmy świadkami, zauważmy, że w naszym kraju dzisiaj rośnie w siłę skrajnie idiotyczny nurt mający na celu zanegowanie zasadności i skuteczności wszelkich szczepionek. Prawdziwych fachowców w tym gronie w zasadzie nie ma, ale to już nie ma znaczenia. Nie ma też większego znaczenia, że historia medycyny na swoich kartach ukazuje wyraźnie skuteczność i zasadność szczepień, a także fakt, że całe rzesze naukowców codziennie pracują nad rozwojem i bezpieczeństwem szczepionek!
Najważniejszy jednak pozostaje fakt, że ktoś powiedział o autyzmie i ściekach przemysłowych używanych do produkcji szczepionek (wnioskuję, że stąd w ich składzie metale ciężkie)… Najważniejsze też pozostaje, że w pewnym odsetku po zaszczepieniu doszło do działań niepożądanych, czyli normalnego, choć potencjalnie groźnego powikłania. Czy nasi pacjenci nie podnoszą do granic absurdu faktu rzekomej toksyczności legalnie przepisywanych im leków, równocześnie przyjmując ponad miarę wszelakie NLPZ, popijając alkohol z przemytu i popalając tanie papierosy bez akcyzy? Wszystko to moim zdaniem jest wyrazem braku zaufania do nas, do naszej pracy oraz brak wiary w to, że lekarz chce pacjentom pomóc, a nie na nich zarobić.
Mimo wszystko, najgorsze jest chyba to, co nadal (czyli ponad 4 wieki po Kartezjuszu) jesteśmy w stanie zauważyć. Widzimy zatem, iż niektórym z nas – ludzi z jednej strony na wskroś współczesnych – te dawne i zdawałoby się nieaktualne teorie pozostają bliskie, nawet wypełniają całą wspomnianą „ciekawość świata”. Z pełną powagą spróbujmy teraz pomyśleć o niektórych naszych kolegach i znajomych, a czasem członkach rodzin, czy przypadkiem nie mam racji… Brak wiedzy i brak chęci do zgłębienia problemów psychicznych, czy po prostu pełna ignorancja, mająca w mojej ocenie źródło przede wszystkim w strachu przed nieodgadnionym. Wygląda to jak machnięcie ręką na wiecznie psujący się samochód i zakup nowego – chociaż skala problemu zupełnie inna, to rozwiązanie podobne. Nie mój problem, nie będę go zgłębiał…
A teraz spróbuję znaleźć analogię do jeszcze innych, za to jak najbardziej aktualnych i współczesnych „problemów” oraz porównać z tym, w jaki sposób traktuje się psychiatrię. Przejdźmy więc do XXI wieku i słusznie minionego roku 2020. Właśnie w owym roku minęło sto lat od epidemii hiszpanki, przypominam, epidemii, która zabiła na świecie co najmniej 50 milionów ludzi. Zaburzenia psychiczne, jak już wspominałem, opisywane były od czasów starożytnych, ale prawdziwe ich zrozumienie i możliwość jakiejkolwiek interwencji pojawiła się dopiero w momencie wprowadzenia pierwszych neuroleptyków, czyli dobre 20 lat po hiszpance. Dlaczego więc przywołuję pandemię w artykule, było nie było, poświęconym chorobom psychicznym? Dlatego właśnie, że wiele wspólnego pozostaje w społecznym postrzeganiu zarówno chorób psychicznych, jak i samego coronawirusa. A konkretnie negowanie obydwu! Wiele dziwnych opinii wygłaszanych przez rozmaitych ludzi, którzy z całą swoją „powagą” wskazują, iż pandemia SARS-CoV-2 jest czymś na miarę zbiorowego paranoicznego doświadczenia. Podobnie jak istnienie depresji ma według nich związek tylko i wyłącznie z zapewnieniem bytu psychiatrom oraz psychologom, a zdecydowanie mniej z rzeczywistością… A ja rozmyślając o tym, przywołuję shakespeareowskie: „there’s a method in our madness”! Śmiem twierdzić, że to nie tyle pandemia coronavirusa, co właśnie jej obecny odbiór w społeczeństwie dokładnie odzwierciedlają to, co widzimy od kilkudziesięciu lat w przypadku braku akceptacji dla chorych psychicznie. Każdy praktykujący psychiatra zawsze będzie pamiętał jakiegoś pacjenta mającego trudności w zaakceptowaniu choroby – jej istoty czy, tym samym, konieczności leczenia. Rozterki takie mieli i mają przede wszystkim ludzie z psychiatrią czy medycyną jako taką kompletnie niezwiązani, z jednym wszakże wyjątkiem – tych, których rodziny lub oni sami zostali problemem dotknięci. Ta zasada dotyczy w równym stopniu wirusa, jak i chorób psychicznych.
Karol Darwin w swojej teorii ewolucji uznał, że wszystkie cechy podlegają procesowi stopniowego dostosowywania. Może po prostu nie zdążyliśmy jeszcze dojrzeć do zrozumienia tego, co wszakże sam człowiek odkrył, ale co stoi za pożądanym współcześnie postrzeganiem psychiatrii – empatia i zrozumienie istoty choroby? W takim razie, czy psychiatrów (a przy okazji wirusologów) nie należałoby traktować jak wizjonerów, ludzi, którzy myślą i analizują więcej niż pozostali? Coś w tym jest, bo w końcu nadal dużo lepiej radzimy sobie z ostrym stresem wyzwolonym nagłym zagrożeniem, niż przewlekle trwającą reakcją na tle obciążeń zawodowych. Czy nie stanowi to nawiązania do faktu historycznego, bowiem kilka tysięcy lat temu mieszkaliśmy w jaskiniach i na porządku dziennym było zagrożenie ze strony dzikich zwierząt czy kaprysów przyrody, ale raczej o mobbingu nikt wówczas nie słyszał? Zdążyliśmy przywyknąć do zwierząt i zdominować je, zaś rzeczy niezrozumiałe, w tym zjawiska pogodowe zostawiliśmy najczęściej zagadnieniom wiary. W ten sposób wypracowaliśmy kolejne mechanizmy obronne, ale tylko w przypadku nagłych, tym samym mniej zrozumiałych, zagrożeń. A te przewlekłe? Uczymy się dopiero z nimi walczyć i dostosowywać!
Nie wiadomo, ile jeszcze czasu zajmie uzyskanie powszechnego zrozumienia, że każda forma zaburzeń psychicznych ma swoje wytłumaczenie, choćby w zakresie zaburzeń neuroprzekaźnictwa. Psychiatrzy bez wątpienia stanowią dzisiaj nieodłączny i integralny element mechanizmu opieki zdrowotnej, pozostają lekarzami na miarę wspomnianych na wstępie – ginekologa, onkologa czy gastrologa. Opinie i decyzje psychiatrów w XXI wieku są niezbędne nie tylko w sądzie czy prokuraturze, potrzebują ich w równym stopniu nasi koledzy. Na takiej interdyscyplinarnej podstawie powinno się uszczegółowić leczenie, diagnozę czy wreszcie zaproponować i przeprowadzić proces kompleksowego leczenia po opuszczeniu przez pacjenta któregokolwiek szpitala, nie tylko psychiatrycznego.
Opisywany proces powrotu psychiatrii do medycznej macierzy trwa, ale do jego pomyślnego zakończenia potrzebna jest także wola nie tylko naszych kolegów „po fachu”, ale i tych „po specjalizacji”. W przeciwnym razie, uciekając od znajomości podstaw interny czy ogólnej farmakologii na dobre skończymy jako grupa zaszufladkowana na obrzeżach medycyny.
■
Zdjęcia w serwisie: www.stock.chroma.pl, www.123rf.com, archiwa autorów i redakcji