POŻEGNANIA
/
Szymek…
Piszę i nie wierzę… ilekroć spoglądam w stronę domowego regału, wzrok mój biegnie ku siedmiu tomom M. Prousta, napoczętym wiele lat temu, acz niedokończonym przez mego Przyjaciela. Kto teraz odda się poszukiwaniom sensu, kto oceni, czy czas stracony, czy tylko miniony?
Odszedł człowiek o sercu większym niż wrażenie, jakie sprawiał podczas poznania. Olbrzym intelektualny o łagodnym usposobieniu, drwiący z konwenansów, podziwiany za niezwykłą wiedzę oraz intelekt. Wielki miłośnik i znawca historii. Człowiek sprawiedliwy i prawy, szanowany i ceniony, zwłaszcza przez pacjentów, za troskę, jaką ich obdarzał. I co niezwykle istotne, człowiek uwielbiany przez dzieci, serdeczny wujek wielu z nich.
Człowiek, który dawał tyle, że, mam wrażenie, dla siebie samego czasem Mu tego dobra, przyjaźni i chęci pomocy zbrakło…
Mistrz retoryki nierzadko pointujący rozprawę jednym celnym pytaniem. Otwarty na krytykę, niestroniący od sporu, przeplatający autoironię z poczuciem zasłużonej racji.
Przyjaciel, który, czasem wzdychając z udawaną niechęcią, zawsze stawał z pomocą, niekiedy patrząc z wyrzutem, a właściwie – politowaniem – za poświęcony czas.
Nie sposób wymienić chwil, którymi wspierał mnie w życiu, czasem nawet nieświadomie, niejednokrotnie jednym krótkim zdaniem. Nikt po tylekroć nie nazwał mnie głupcem, nikt też chyba tyle razy nie miał racji…
Smutne to, że człowiek, który całe życie spędził wśród i dla ludzi, którego ton rozbrzmiewał górując nad innymi, a swymi racjami innych po kątach rozsadzał, odszedł tak nagle, cicho, po ciemku, w samotności, a z Nim cząstka duszy każdego, kto Go znał…
Osamotniony bies
czy definicję piękna pojmujesz?
Spytał… bies
umysłu??
Odparł… bies
podyskutujmy zatem
naparł… diabeł
do dyspozycji
rzekł… drugi
maratończyk z ciebie żaden
rzekł… diabeł
za to intelektualnie mocarz
odrzekł… diabeł
a boisz się złych mocy?
Spytał… diabeł
tylko tych, którymi nie władam
rzekł… diabeł
a boisz się snów?
Spytał… chłopiec
ja nimi władam
odparował… diabeł
ależ z ciebie drań
z przestrachem zachlipał chłopiec
nie lękaj się, jam ten dobry…
a teraz śpij i śnij
dobranoc
a wy wszyscy moi drodzy
żałujcie, żeście Szymka nie poznali
gdyż jam miał szczęście znać Go
jak diabli…
Zapewne zostanę kiedyś srodze zrugany za te wynurzenia, ale to nie pierwszy raz…, taki dla mnie był, nieco protekcjonalny i drwiący, ku uciesze współbiesiadników i własnej.
Zadumajmy się głęboko, ilu ludzi tak naprawdę pozostaje w naszych sercach na zawsze…?
Zatem… żegnaj Szymuś, choć przecież jesteś…
Atramentem z łez skreślone w dowód przyjaźni nieocenionej
Christian Imieliński
/
Szymon Niemcewicz 1964 – 2021
Z Szymonem poznałem się w połowie lat 80. w trakcie studiów na Wydziale Lekarskim WUM (wówczas Akademia Medyczna). Choć prawdę powiedziawszy okazało się, że mieszkaliśmy w sąsiednich blokach na warszawskim Rakowcu w dzieciństwie i odtworzyliśmy nawet wspólną zabawę w piaskownicy.
Od połowy studiów wiedziałem, że jakoś generalnie będę zajmował się mózgiem i silnie ukierunkowałem się na psychiatrię. Trafiłem do kółka psychiatrycznego na Nowowiejskiej, a wtedy to był tam niepowtarzalny klimat. Kółko prowadził mój pierwszy Mistrz i Nauczyciel dr Michał Skalski, cały kompleks neurofizjologii, EEG i badań snu prowadził mój drugi Mistrz i Nauczyciel – prof. Waldemar Szelenberger. Pracownia EEG i badań snu kipiała wówczas życiem, prace naukowe i kliniczne prowadzili tam wówczas wspaniali lekarze, fizycy, psycholodzy i ta cała kolorowa masa była przemieszana z nami, studentami, których w kółku było prawie 20!
Celowo opisuję klimat i atmosferę tamtych dni, bo choć mój los ułożył się tak, że wylądowałem w zupełnie innym miejscu, to dla dr Szymona Niemcewicza to miejsce miało stać się lekarskim domem na całe życie. Myślę też, że nasze ówczesne środowisko w dużej części zostało przy psychiatrii i nasze koleżanki i koledzy – z których część pozostała na Nowowiejskiej – tworzyli wspólnie z Szymonem klimat Kliniki.
Ale po kolei.
Cały 1987 i 1988 byłem już Prezesem SKN przy Klinice Psychiatrii AM w W-wie i chyba pod koniec 1987 dołączył do nas Szymon. Ten odległy czas nieco się zaciera w pamięci, więc nie umiem podać wielu szczegółów, ale pamiętam chudego (!), łysiejącego studenta, który poruszał się specyficznie zużytym małym Fiatem. Był bardzo zainteresowany psychiatrią, neurofizjologią i EEG. Tak jak zresztą ja. Szybko przypadliśmy sobie go gustu, okazało się, że nasza przyjaźń miała trwać prze kolejne kilkadziesiąt lat.
W tym czasie bardzo aktywnie trwały badania snu i szeroko rozumiana aktywność Kliniki na polu neurofizjologii klinicznej, co było inspirowane przez wspomnianych moich/naszych Mistrzów. Myśmy z Szymonem ochoczo weszli w cykl badań. Nasza pierwsza publikacja na temat nieprawidłowości napięcia mięśniowego w fazie REM u alkoholików była dla nas czymś niesamowitym, bo pojechaliśmy we dwóch – po raz pierwszy w życiu – na zjazd naukowy do Strasbourga, gdzie nasza praca była przyjęta jako poster.
Lata 1988 i 1989 były okresem szalonym, kiedy badając sen nie sypialiśmy po 20 dni w miesiącu, w ciągu dnia chodząc cały czas na zajęcia. Nowowiejska była dla nas trochę domem i szkolą w jednym, a unikalna atmosfera i warunki, jakie tworzyli tam wtedy szefowie, jest chyba czymś, co dziś określa się jako studencki kampus.
Jest też dla mnie osobiście bardzo ważny fakt z tamtych dni związany z Szymonem. Razem prowadziliśmy rekrutację do SKN i co jakiś czas organizowaliśmy spotkanie dla nowych studentów, którzy chcieli dołączyć do koła. A wtedy życie kół naukowych kwitło, tych osób – tylko do naszego SKN – pojawiało się kilka w semestrze!
Pewnego dnia właśnie Szymon przyprowadził nową studentkę – Beatę Majkowską – która niecałe pół roku później została moją żoną. No, ale to opowieść na inną okazję.
Szymon aktywnie prowadził badania, jako chyba jedyny umiał wtedy obsługiwać pierwsze komputery – pierwszy PC XT, autorskie urządzenia do polisomnografii z Politechniki Warszawskiej, jakiś moduł ATARI podobny do rejestracji hipnogramu.
Szymon był zawsze wzorcem do uczenia, jak rozmieszcza się elektrody EEG w systemie 10-20, a jego łysa już wówczas głowa jako wygodny i wdzięczny model – była wielokrotnie malowana flamastrami i oklejana różnymi substancjami i czujnikami…
Razem z Szymonem jeździliśmy jego lub moim małym Fiatem do pobliskiej introligatorni ciąć na pół ogromne ryzy papieru do badań 16-kanałowych EEG, bo używaliśmy do zapisu równo połowy papieru.
To był czas wielu niezapomnianych seminariów i spotkań naukowych, klinicznych i badawczych. Uczestniczyliśmy w tym wszystkim, prowadziliśmy projekty badawcze, tak że z ukończeniem studiów byliśmy właściwie dość doświadczonymi neurofizjologami.
Szymon pozostał na Nowowiejskiej i
tam rozpoczął specjalizację w psychiatrii i pracę w różnych układach – był
pracownikiem szpitalnym, z czasem adiunktem uniwersyteckim Kliniki, członkiem
pracowni EEG i poradni zaburzeń snu.
Kolejne etapy specjalizacji – bo wówczas była ona jeszcze dwustopniowa –
uzyskał w latach 90., pamiętam, że jakoś zwykle robił to nieco szybciej niż ja,
więc pewnie został specjalistą koło 1998 roku.
Jego praca doktorska była konsekwencją jego zaangażowania w neurofizjologię,
elektroencefalografię i polisomnografię. Tematem była rejestracja snu z pomocą
aktografów – ówczesnych „kinektów” do badania ruchu w czasie snu.
Szymon – co wspominam z przyjemnością i nostalgią, bo takich osób jest dziś
strasznie mało – był prawdziwym i uformowanym neurofizjologiem, doświadczonym
elektroencefalografistą, co pozwalało nam w unikalny sposób znaleźć płaszczyzny
porozumienia między psychiatryczną i neurologiczną domeną oceny mózgu i jego
zaburzeń. Z Szymonem w tym zakresie rozumiałem się bez słów i mogliśmy świetnie
dyskutować na dowolnym poziomie trudności zjawisk. Nasza współpraca zawsze była
w tym zakresie żywa i aktywna – w pewien sposób zawsze mieliśmy wspólne tematy
i prace badawcze, tak że co jakiś czas „wpadaliśmy na siebie”.
Szymon realizował się jako psychiatra i zawsze w 100% zaangażowany był w Nowowiejską. Był asystentem, adiunktem, dyrektorem medycznym szpitala (chyba przez jedną kadencję), ordynatorem. Jako Ordynatora „Czwórki” go zapamiętamy, bo przez ostatnich wiele lat taką funkcje piastował aż do śmierci.
Miałem okazję, jako konsultant neurolog (bo przez kilka lat konsultowałem Nowowiejską na prośbę Szymona, kiedy nie było komu konsultować tak dramatycznie, że aż poproszono mnie…), bywać u niego i uczestniczyć wyrywkowo w pracy jego oddziału. Pamiętam go jako twardego i wymagającego szefa, dość bezwzględnego i bezkompromisowego wobec swojego teamu i personelu. Jego dwie odprawy – poranna i popołudniowa – wprowadzały niewątpliwie dużo porządku i rytmu do pracy oddziału, choć, jak wiem, bywał nieraz przez swoich specjalizantów i specjalistów za to przeklinany…
Zawsze był za to niesłychanie dobry i życzliwy do swoich pacjentów. To był w tym znaczeniu urodzony lekarz, jakoś zupełnie magicznie i wyjątkowo powołany do tego, co robił. To, jak starannie otaczał opieką swoich chorych – tych z Nowowiejskiej i tych z naszej wspólnej przychodni – jest dla mnie wzorem i powinno być jakoś osobno opisane. Szymon był dla swoich podopiecznych prawdziwą opoką i można by było stworzyć przedmiot dla studentów z zasad „profesjonalizmu medycznego Szymona Niemcewicza” jako wykładni tego, jak lekarz opiekuje się swoim pacjentem. A on zawsze też miał rozwiązanie, wiedział co zrobić i się w tym nie poddawał. Gdy był jakiś przypadek „beznadziejny”, to można było śmiało prosić Szymona, on zawsze dał „nadzieję”.
Ok. 2002-2005 roku Szymon zaczął przyjmować ze mną w ramach tzw. Grupowej praktyki lekarskiej i w pewnym momencie wspólnie powołaliśmy do życia Centrum Terapii Padaczki NEUROSHERA, którą Szymon pieszczotliwie nazywał „Neuroaferą”.
Przez te wspólne 15-20 lat Szymon był u nas nadwornym psychiatrą, konsultantem neurofizjologii, PSG i wszystkich dziedzin, którymi się zajmowaliśmy. Jako wytrawny i doświadczony psychiatra „biologiczny” był w mojej opinii najlepszym „neurologiem wśród psychiatrów” i jego opinia mocno ważyła tam, gdzie pytaliśmy go o zdanie. Chyba wciąż dużo było przed nami.
Szymon – jak pewnie wszyscy wiecie – żył osobliwie, „żył jak chciał” i tak też chyba zmarł. Typ samotnika, choć sarmaty i „duszy towarzystwa”, choć biesiady w jego towarzystwie kończyły się różnie…
Nasze „obiady czwartkowe” w Baryłce na warszawskim Mariensztacie to przez lata była obowiązkowa pozycja dla mnie, kolegów z Nowowiejskiej, fizyków z Hożej (UW, z nimi mocno i długo współpracowaliśmy i współpracujemy) i różnych gości… Chyba w pewnym sensie życie wystawiło Szymonowi rachunek, bo nie bardzo o siebie dbał, w różnych trudnych sytuacjach nie dawał sobie pomóc i nie oszczędzał się ani nie… stosował diety, mówiąc dość dyplomatycznie.
Odszedł niesłychanie dobry, przyzwoity i prawy człowiek, wybitny lekarz-praktyk i osobliwy naukowiec. Fantastyczny kolega i największy przyjaciel.
Jest takie latynoskie powiedzenie, że „przyjaciel to ktoś, komu bez wahania i bez pytań w każdej sytuacji damy alibi”. Ja już mu nie mogę dać.
Piotr Zwoliński
/
Strata
Wraz z Jego odejściem polska medycyna i polska psychiatria straciły nie tylko, co im dawał, ale też to, co mógłby jeszcze, przez wiele lat dawać. Ilu mniej studentów podejmie decyzję o wybraniu specjalizacji z psychiatrii, jeżeli nie będą mieli zajęć z asystentem Niemcewiczem? Zajęć pełnych humoru i zaangażowania prowadzącego. Ilu lekarzy rodzinnych nie pozna w trakcie stażu Jego diagnostycznych wskazówek, dzięki którym mogli lepiej pomagać pacjentom w gabinetach POZ. Żaden młody lekarz nie wejdzie już do gabinetu ordynatora Niemcewicza, żeby rozpocząć przygodę z psychiatrią pod jego skrzydłami. Młodzi rezydenci nie będą mieli okazji obserwować jego unikalnego połączenia chłodnej profesjonalnej dociekliwości diagnostycznej z równoczesnym humanistycznym podejściem, które pozwala nam widzieć w pacjencie przede wszystkim człowieka, bez względu na rodzaj choroby czy jej nasilenie. Nie doświadczą tego poczucia bezpieczeństwa, tak potrzebnego kształcącym się lekarzom, jakie daje ordynator, który zawsze będzie pierwszy przy łóżku nowoprzyjętego pacjenta. Zestresowany lekarz robiący swój pierwszy obchód w trakcie dyżuru nie usłyszy od pań pielęgniarek „na oddziale spokój, już doktor Niemcewicz dzwonił upewnić się, czy wszystko w porządku”. Nikt już nie będzie częścią Jego Zespołu. Zespołu, w którym członkowie zawodów medycznych, nie tylko lekarze, czuli się potrzebni, wartościowi, zmotywowani do pracy i rozwoju.
Konrad Rokita
/
Był zawsze…
Ten dzień miał nigdy nie nadejść… Szymon Niemcewicz – mój Mistrz, Nauczyciel, Lekarz Wielkiego Serca, Człowiek Ponadprzeciętnego Intelektu, a przede wszystkim Przyjaciel…
Był zawsze…
Nowowiejska, II piętro, Oddział II, gabinet po lewej stronie od wejścia z napisem wielkimi literami ORDYNATOR…
Za biurkiem ON, zza tomów książek i papierów podnosił wzrok i patrzył…
Patrzył i widział wszystko…
Dzwonił z numeru zaczynającego się od 602… i pytał „jak się masz?”, a to pytanie zawierało wszystko – troskę, miłość, ciekawość…
Był zawsze…
Szymon Niemcewicz – człowiek niebanalny, piękny, dobry, uwielbiany przez wszystkich…
Tylko On mówił do mnie Volvo-Świerzewska, gdy kupiłam samochód…
Tylko On zwracał się do mnie po nazwisku panieńskim…
Tylko On wraz z Piotrem Złotkowskim nie raz wygrał dla Polski II wojnę światową…
Odszedł na własnych warunkach, po swojemu…
Odchodząc zabrał kawałek mojego serca…
Nie mówię żegnaj, mówię do zobaczenia…
Mój syn ma na drugie imię SZYMON – przez Ciebie i dla Ciebie…
Ewa Romaszewska-Świerzewska
/
Odszedł
„Odszedł dr n.med. Szymon Niemcewicz – lekarz wielkiego serca i ogromu wiedzy. Człowiek, który dla Pacjenta i swojego Zespołu był zawsze na posterunku. Psychiatra, który wychował pokolenia cudownych psychiatrów. Człowiek niesamowitego intelektu i poczucia humoru. Wiem ilu moich kolegów dziś się rozpadło. Dziękuję Ci Szefie za masę rzeczy, za przyjęcie mnie do mojej pierwszej pracy, za mówienie do nas, psychologów, Magistry, za pokazanie jak ważną częścią zespołu jesteśmy, za bezpieczeństwo, które dawałeś na oddziale, zwłaszcza tym, którzy czuli się niepewnie, przychodząc do tej trudnej pracy, za słowa „zaufanie plus kontrola”, za niezapomniane odprawy, za mocną abstrakcję, za to, że chciało się pracować, za przychodzenie na spotkania społeczności, za autentyczne pochylanie się nad Pacjentami, za pokazanie, jak rozmawia się z Pacjentem, za udawane oburzenie, że znów Ci się przeszkadza wchodząc do gabinetu z kolejnym pytaniem, za przychodzenie do gabinetu Magistrów, by na ich prośbę zrobić psychoedukację dla Pacjenta, za świetne dobieranie leków i branie na klatę najtrudniejszy spraw, za wspieranie w kolejnych krokach zawodowych, za powiedzenie, że bez Magistrów na oddziale nie da się żyć, za przynoszenie książek z konferencji, za spotkania naukowe w starej bibliotece szpitala i niesamowity żart graniczny, który wchodził do sali razem z Tobą. Za badania nad patofizjologią bezsenności. Dziękuję, że byłeś moim Szefem, Mentorem, Mistrzem. Mam nadzieję, że wiedziałeś ile osób wspierałeś i ratowałeś. Niech teraz zaopiekują się Tobą lepiej niż myśmy tu mogli.”
Takie słowa napisałam w mediach społecznościowych w dniu śmierci Doktora. Chciałam, żeby inni to o nim wiedzieli, bo nie był osobą, która o sobie mówiła. Jednocześnie wiedziałam, że taki wpis to najszybsza droga, by współdzielić te uczucia z innymi, którzy go znali. I faktycznie. Pod postem pojawiło się sporo wpisów współpracowników Doktora. Mówili, że myślą i czują tak samo. Także myślę, że nie są to tylko moje słowa i wspomnienia, ale też wielu z tych, którzy mieli zaszczyt pracować na oddziale doktora Niemcewicza w Szpitalu Nowowiejskim w Warszawie.
Małgorzata Fornal-Pawłowska
/
Doktorze Niemcewiczu
Doktorze Niemcewiczu, bardzo trudno będzie zapełnić pustkę, która po Tobie została, ukoić ból i tęsknotę. Byłeś moim asystentem na studiach, opiekunem na stażu podyplomowym, ordynatorem, kierownikiem specjalizacji. Słowem Mistrzem, ale i Opoką. Nauczyłeś mnie rozumieć drugiego człowieka, nawet tego najbardziej zagubionego i cierpiącego. Pokazałeś jak zobaczyć to, czego nie widać gołym okiem, myśleć, czuć, nie oceniać. Zapamiętałam na całe życie Twoje słowa „Jeśli chcesz zrozumieć pacjenta, to wejdź za nim w jego świat. Pozwól by Cię poprowadził przez niego, podążaj otwarcie. Odrzuć swoje uprzedzenia, przedwcześnie pojawiające się wnioski czy oceny. Po prostu idź za nim, słuchaj, zadawaj pytania, współodczuwaj z nim. I zrób to z szacunkiem, delikatnością i empatią”. Ty tak robiłeś, nie byłeś powierzchowny w swoich ocenach, dostrzegałeś bogactwo przeżyć i cierpienie. Nie narzucałeś nikomu swojego światopoglądu. Twoja pokora, wiedza, odpowiedzialność i otwartość zawsze były oparciem dla każdego, kto był potrzebujący. Żaden pacjent nigdy nie pozostał bez odpowiedzi, bez pomocy. Przysłuchiwałam się wielokrotnie, jak rozmawiałeś z pacjentami. Twój głos stawał się ciepły, otulający, uważny, nie było srogości, wyższości. Był ogromny szacunek dla drugiego człowieka i wsparcie, człowiek po samej rozmowie z Tobą nabierał wiary w to, że można mu pomóc.
Byłeś zawsze dostępny dla pacjentów, dbałeś o nich, troszczyłeś się, prawdziwie zależało Ci jedynie na pomocy ludziom cierpiącym. Brak potrzeby aprobaty, wchodzenia w układy, koneksje powodował, że przez postronnych mogłeś być czasem odbierany jako gruboskórny. Każdy, kto nie dał się na to nabrać, wiedział, jak ciepłym, troskliwym, delikatnym i wrażliwym człowiekiem byłeś.
Twój umysł, błyskotliwość, dedukcja, poczucie humoru, dystans do życia, Twoje wsparcie, ciepło w spojrzeniu, jakże będzie mi tego brakowało.
Małgorzata Tomaszewska
■