Marek Krzystanek
Moja córka żartuje, że każda kolejna specjalizacja ojca jest coraz bardziej wstydliwa (psychiatria, seksuologia). Uważa jednak, że posiadanie takiego ojca zobowiązuje, więc zwykle nie rozmawiamy o raporcie zadań codziennych, tylko są to rozmowy istotne. Ostatnio powiedziała mi najlepszą definicję wychowania bezstresowego (z którym się zresztą nie zgadza): rób co chcesz, a ja będę siedzieć i patrzeć. Czy o to w tym chodziło? Na pewno nie.
Na środkowym wschodzie przetrwała idea wychowywania dziecka 1:1, kiedy jeden rodzic jest dostępny dla jednego dziecka i dziecko nie walczy z rodzeństwem o dostęp do ojca czy matki. Mówi się tam o „karmieniu energetycznym”, ale oznacza to w praktyce dawanie dziecku uwagi i czasu. W sytuacji, kiedy oboje rodzice są w stanie być cały czas w domu i zapewnić możliwość bycia z dziećmi, w modelu tym możliwe jest nawet posiadanie dwojga dzieci. Patrząc przez ten pryzmat, w krajach cywilizacji zachodniej nie ma miejsca nawet na jedno dziecko.
Współczesny świat nie ma pomysłu na wychowanie dziecka. W modelu cywilizacji zachodniej rodzice są zajęci i nie mają czasu. Z powodu konieczności chodzenia do pracy dziecko możliwie najwcześniej oddawane jest do przedszkola i od tego czasu aż do końca dzieciństwa średnio 7-8 godz. spędza poza domem w instytucjach. Rodzice nie mają również czasu dla dzieci po przedszkolu/szkole. Dzieci są więc zawożone na różne zajęcia dodatkowe, a w tym czasie można zrobić zakupy, iść do fryzjera, na trening czy załatwić jeszcze 100 innych spraw. Ostatecznie „rodzina” spotyka się wieczorem, kiedy dziecko musi jeszcze odrobić lekcje i idzie spać. I tak od przedszkola aż do dojrzałości i opuszczenia domu.
Czy ten system wychowania działa? Pytanie jest źle postawione, bo nie ma w tym żadnego systemu wychowania, który miałby działać. Takie „wychowywanie” to w zasadzie model edukacji publiczno-prywatnej z deprywacją więzi. Nie byłoby z tym żadnego problemu, bo pamiętam, że moi rodzice też pracowali, dorabiali się, budowali dom itd. i nie mieli czasu. Tylko że nie zamykali mnie w domu jednorodzinnym, eskortując mnie na zajęcia dodatkowe i nie wypuszczając za płot w obawie przed pedofilami i dilerami narkotyków. Żyłem na osiedlu wraz z innymi dziećmi i tak dorastałem. Miałem poczucie bezpieczeństwa, zawsze mogłem wpaść do domu, zjeść coś, robiłem sam zakupy i wracałem na podwórko do innych chłopaków – do grupy rówieśniczej. Nikt nie pytał mnie o oceny, czy zrobiłem lekcje – to był mój obowiązek. I bez godziny popołudniowych zajęć dodatkowych dziś jestem profesorem.
Psychoterapeuci zajmujący się terapią dzieci i młodzieży potwierdzają, że największą krzywdą, jaką współczesny model „wychowywania” wyrządził dzieciom, jest pozbawienie ich grupy rówieśniczej. Dziecko, nie mając wzorców modelujących zachowania właściwe, nie nabywa kompetencji społecznych. Nikt nie ma chyba żadnej wątpliwości, że przeniesienie grupy rówieśniczej do mediów społecznościowych nie działa i nie stanowi rzeczywistego poligonu życia, na którym można zbierać doświadczenia i nauczyć się żyć wśród ludzi.

Więc rodzice obserwują, jakie psychologiczne skutki przynosi deprywacja emocjonalna i niezaspokajanie potrzeby bezpiecznej więzi emocjonalnej. Dzieci nie opanowują umiejętności odroczonej przyjemności, bo zanikła rola ojca. Dzieci nie są uczone dyscypliny i samokontroli, bo „wychowujemy” je „bezstresowo” (ja nic nie robię, a ty rób co chcesz). Dzieci nie uczą się rozpoznawania swoich emocji, uczuć i potrzeb, bo nie mają przy sobie rodziców, którzy są wzorcami i nauczycielami życia. Dzieci czują się nieważne, niezauważane i przeszkadzające rodzicom – taka wieloletnia sesja unieważniania doprowadza ich do chwiejności emocjonalnej, pustki emocjonalnej i gwałtownych prób zwrócenia na siebie uwagi. Dzieci nie uczą się empatii, bo są wychowywane bezstresowo, czyli bez ponoszenia konsekwencji, na egoistów, wokół których kręci się świat.
Co robić z dorastającymi dziećmi, które są rozwydrzone, roszczeniowe, impulsywne, nie potrafią się kontrolować, których nie obchodzi, co ktoś inny myśli, czuje i czego chce, którzy z powodu niezaspokojenia podstawowych potrzeb są nieszczęśliwe i uciekają w autoagresję, gry komputerowe i narkotyki? Rodzice nie wiedzą. I wtedy z pomocą przychodzi nauka i robi to, co ludzie lubią najbardziej – wyręcza ich, robiąc coś za nich.
Zjawisko zwiększenia częstości problemów psychologicznych i psychiatrycznych wśród dzieci obserwowane od około 30 lat w Stanach Zjednoczonych i na zachodzie Europy, dotarło już do Polski. Epidemię dopełnia wysyp zaburzeń osobowości typu z pogranicza u młodych dorosłych, których kieruje się na psychoterapię, z którymi nie poradziła sobie rodzina. Wiadomo, że ogromna rzesza nastolatków w USA dostaje leki uspokajające. Wśród nich są oczywiście osoby z realnymi problemami psychiatrycznymi, które wymagają pomocy psychiatry, ale połowę tabletek z psychostymulantami, które otrzymują w USA dzieci z rozpoznaniem ADHD, zjadają ich rodzice. Zawsze też powstaje pokusa, żeby przenieść odpowiedzialność za niepowodzenia wychowawcze z rodziców na medycynę i dzieciom niegrzecznym, impulsywnym oraz niewychowanym dawać etykietę ADHD, a dzieciom egoistycznym, bez empatii i umiejętności społecznych przypiąć etykietę zespołu Aspergera. Czy tak ma być?
Jak będzie wyglądać świat osób, dla których istnieją tylko oni, którzy muszą mieć wszystko już, które nie są odpowiedzialne za to, co robią, które nie potrafią patrzeć w oczy, które nie czytają języka emocji, które nie wiedzą, po co żyją, są nieszczęśliwe, i które uciekają przed życiem do przestrzeni Internetu i w substancje psychoaktywne? Czy psychiatria ma temu pomagać, czy stanąć na stanowisku autorytetu nawołującego na pustyni do potrzeby zdefiniowania modelu życia i świata, do którego chcemy zmierzać? Odpowiedź wydaje się oczywista. I przychodzi mi do głowy ostatnie skojarzenie: siódmy krąg piekielny u Dantego przeznaczony jest dla osób, które zachowywały obojętność w czasie kryzysu moralnego.
■