Ryszard Maciejewski
Ku swojemu niekłamanemu zdziwieniu zorientowałem się, że jestem w wieku, który pozwala pamięci sięgać dużo dalej. Pierwsze „mgławicowe” wspomnienia to zjazd poznański z 1973 r. Jako student tej uczelni „uczestniczyłem” jako: „przynieś, wynieś, pozamiataj”. Ale byłem świadkiem kuluarowego poruszenia związanego z ostrą kontrowersją między T. Kulisiewiczem a profesorem Tadeuszem Bilikiewiczem na temat alkoholizmu i przypisywanemu Profesorowi stosunku do alkoholików. I były tego dramatyczne reperkusje.
Mój pierwszy prawdziwie uczestniczący Zjazd to Kraków w 1979 r.
A więc po okresie największego do tej pory poruszenia w psychiatrii, z dużym oddźwiękiem ogólnospołecznym. Tak! – psychiatria i chorzy psychicznie w tamtych czasach byli jedną z ikon popkultury. Nie tylko dlatego, że byłem wtedy młody i w dodatku młodym, zbuntowanym, kontrkulturowym psychiatrą – ale był to mój najbardziej udany zjazd. I to nie z powodów naukowych czy np. gorących starć między „tradycjonalistami” a „rewolucjonistami”, na które wbrew oczekiwaniu się nie natknąłem, ale z powodu imprez towarzyszących.
Pamiętam przedstawienie „Lotu nad kukułczym gniazdem” dla uczestników zjazdu. J. Nowicki jako Mc Murphy, a T. Budzisz-Krzyżanowska jako siostra Ratched. Co ciekawe, moim zdaniem I akt Nowickiemu nie wyszedł. Uważaliśmy w przerwie, że chyba usztywniła go świadomość, że gra psychopatę dla kilkuset psychiatrów. Na szczęście w II akcie rozegrał się i było świetnie!
No ale najpiękniejsze chwile przeżyłem w „Piwnicy Pod Baranami”. Oprócz „normalnego” programu, były skecze i piosenki przygotowane tylko na zjazd, m.in. łagodna satyra na książkę Zdzisława Falickiego „Psychiatria społeczna”, kiedy to odgrywano (czytając fragmenty książki) różnicę w samopoczuciu traktowanego stanowczo alkoholika radzieckiego vs perswazyjną terapią alkoholika polskiego. Oczywiście na korzyść radzieckiego. A potem clou programu: na zakończenie prapremiera „Dezyderaty”. Na scenie występowali także zaprzyjaźnieni z Piwnicą psychiatrzy, z których ja wtedy rozpoznałem M. Orwida i J. Aleksandrowicza. Jak udane było to przedsięwzięcie świadczy to, że ta pieśń stała się trwałym elementem programu Piwnicy – chociaż już bez udziału psychiatrów.
Następnego dnia, niestety (a może stety? Ochronnie?), zaspałem na panel dyskusyjny o roli „nieprofesjonalistów” w terapii chorych psychicznie. A miałem przygotowane wystąpienie o roli pracownika socjalnego – wtedy nowość. Jeśli do tego dodam, że Bal Zjazdowy odbywał się w podziemiach kopalni soli w Wieliczce – to czego więcej można oczekiwać od Zjazdu?
Następny mój Zjazd w Gdańsku w 1983 r. odbywał się już w zupełnie innej atmosferze. Był zresztą przesunięty o rok. I to nie przez pandemię, a stan wojenny. Pod każdym względem mdły. Chyba, że ktoś na własną rękę zanurzył się w piękne i ważne dla nas miejsca Gdańska.
Najważniejsze dla mnie wydarzyło się przed zjazdem na zebraniu delegatów, którym byłem jedyny raz w życiu. Wtedy z gorącym apelem wystąpiła delegatka z Warszawy (chyba dr Pietrzykowska?) apelując o zajęcie przez zarząd stanowiska w sprawie psychiatry W., który był zamieszany w sprawę śmierci G. Przemyka. Apel nie został poddany pod obrady.
Co ciekawe – uczestniczyliśmy w zjazdach na własny koszt, co najwyżej Dyrekcja Szpitala udzielała delegacji. A był to niebagatelny koszt – zwłaszcza dla młodego psychiatry. Mimo, że były organizowane w dużej mierze „systemem gospodarczym”, wykorzystującym kadry i pomieszczenia (w tym akademiki) uczelni. Na tyle był znaczący w tamtej mizerii, że jeszcze wykosztowałem się na warszawski w 1986 r., z którego nic w pamięci mi nie zostało – poza tymi wydarzeniami kulturalnymi, które sami sobie zorganizowaliśmy.
Potem mnie nie było na nie stać i pojawiłem się dopiero na zjeździe bydgosko-toruńskim.
/