Święcicka Marysia

Date:

Share post:

Łukasz Święcicki

22 stycznia 2020 roku zmarła moja najmłodsza siostra Marysia. Kiedy przyszła na świat miałem już lat 15 i w związku z Jej narodzeniem, w bardzo dramatycznych okolicznościach, napisałem, prawdopodobnie z wrażenia, swój pierwszy tekst o cechach felietonu, który zamieściłem w piśmie szkolnym. Tekst był niezwykle dobrze przyjęty, co było dla mnie wówczas prawdziwym zaskoczeniem, ponieważ nie miałem pojęcia, że umiem pisać prozą…

Przez następne 43 lata Marysia była bardzo obecna w moim życiu, także w moich tekstach. W kilku co najmniej felietonach pisanych do Psychiatry pojawiał się temat osób z zespołem Downa. Wielokrotnie pisałem i mówiłem o tym, że z jednej strony uważam za niezrozumiałe barbarzyństwo wszelkie koncepcje aborcji eugenicznej – poza wszelkimi emocjami nie widzę po prostu żadnego logicznego uzasadnienia, aby decydować o tym, że ktoś powinien żyć na podstawie układu jego chromosomów. To znaczy oczywiście można podejmować takie decyzje, ale nie wolno się łudzić co do tego, że są one czysto arbitralne i mogą równie dobrze objąć zestaw dowolnych innych cech, jak choćby kolor lub brak włosów.

Z drugiej jednak strony sprzeciwiam się również kategorycznie wszelkim próbom rozumowania typu: „dzieci z zespołem Downa są miłe, ciepłe, kochane, wszystkich kochają” i w domyśle „właśnie dlatego zasługują na to, żeby ich nie zabijać”. Mówiący w ten sposób ludzie czują się pewnie szlachetni, ale powinni sobie jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie – czy naprawdę chcieliby, żeby ktoś zastosował ten sposób myślenia w stosunku do nich? Czy rzeczywiście ktokolwiek każe tak zwanym osobom zdrowym spełniać wygórowane normy moralne po to, żebyśmy zostali uznani za „zasługujących na życie”? „Kochać wszystkich” to postulat znany, ale maksymalnie trudny do spełnienia! Czy to znaczy, że my nie musimy, ale osoby z zespołem Downa muszą?

Trzecia myśl jest najtrudniejsza do udowodnienia: mam jakieś podejrzenie, że osoby z zespołem Downa są w jakiś sposób wyjątkowe, choć to wcale nie musi polegać na zagłaskiwaniu bliźnich na śmierć. A na czym? Nie wiem. Przypominają mi się różne sceny z życia Marysi.

Marysia Święcicka, a czasem też Święcicka Marysia, jak lubiła i miała zwyczaj się przedstawiać, nigdy nie pozwalała się nazywać Marią. Miało to związek z tym, że mawiała o sobie, że „jest młoda jak jagoda i nigdy nie umrze”. Jako młoda osoba prawdopodobnie musiała być Marysią, taki był jej wybór. Miała też zawsze jasno zaplanowaną przyszłość – miała rozpocząć karierę piosenkarki i traktowała tę sprawę poważnie, absolutnie nie znosiła żartów na ten temat.

Marysia, jak już wspomniałem, miała trochę za dużo chromosomów. Ale to zależy od punktu widzenia. Z jej punktu widzenia to my mieliśmy za mało. A czy nie zdarza się, że mamy za mało? No przecież się zdarza. Więc to był dobry punkt widzenia. Z pewnością miała z chromosomami inaczej niż większość ludzi, ale z cała pewnością całe te chromosomalne historie nie stanowiły o Niej. Bo Ona była osobą pełną.

Była bardzo asertywna i przekonana co do swojej wartości. Nigdy nawet nie próbowała się ścigać, bo nigdy nie przyszłoby Jej do głowy, że powinna to robić!

Podczas sprawy spadkowej po śmierci naszego Taty, sędzina wielokrotnie używała zwrotu: „pani Maria jako osoba upośledzona”. Marysia słuchała tego bardzo spokojnie, mogło się wydawać, że nie słyszy „zaczepki”, ale wreszcie przerwała wysokiemu sądowi (a był to przykład sądu bardzo wysokiego…) i zapytała, jak to ona:

– A ty kochanie jak masz na imię?

– Małgorzata – odparła pani sędzia cokolwiek nadąsana i niewątpliwie zaskoczona.

Wtedy Marysia niespodziewanie podeszła do stołu sędziowskiego, pogłaskała sędzinę po głowie i powiedziała:

– Oj Małgosiu, jakie ty głupstwa gadasz. Ja nie jestem żadna osoba upośledzona, tylko normalna dziewczynka Marysia…

No i co? Ja bym tak nie potrafił. A wy? Sąd nie poradził sobie z sytuacją, poczuł się urażony i całą sprawę odroczył, przez co zmarnowaliśmy dodatkowych kilka miesięcy. Ale my, Jej bracia, byliśmy z Maryśki jednoznacznie i bardzo dumni. Dała czadu w swoim stylu, ta runda była dla niej!

Oczywiście, przy całym moim marudzeniu, Marysia umiała okazywać miłość jak mało kto. Jedno z ostatnich wspomnień – stałem nad jej łóżkiem w szpitalu, cztery dni przed jej śmiercią, kiedy z trudem już mówiła. Pewnie wyglądałem na przygnębionego, bo Marysia nagle bardzo zdecydowanie, powiedziała: „bródka!”.

Zrozumiałem. Pochyliłem się nad Nią, a ona zaczęła mnie głaskać po brodzie. Taki nasz osobisty gest od lat. Czyli mimo całego bólu, a wiem, że był naprawdę wielki – myślała przecież o mnie. Myślała też o wielu innych osobach, pytała o ich zdrowie, o to jak sobie radzą. Już na łożu śmierci – choć bardzo do niej to dziwne określenie „łoże” nie pasuje.

Bo Marysia była bardzo niepatetyczna i jakoś nawet niesentymentalna. Kiedy kilka lat temu, po pierwszym udarze, leżała w I Klinice Neurologicznej Instytutu, bardzo pomagała różnym paniom ze swojej sali. To zresztą typowe dla Marysi – zawsze się takimi rzeczami zajmowała, proste gesty, prosta pomoc, ale konsekwentnie, stale, jakby bez zmęczenia. Podczas mojej wizyty jedna z pań zaczęła wychwalać Marysię bez umiaru, mówiąc „a ileż to miłości w tej Marysi” itd. Marysia słuchała tego z prawdziwym niesmakiem i po chwili przerwała stanowczo mówiąc „a idź ty z tymi miłościami!”. Dla mnie to postawa prawdziwie godna szacunku i może motto dla wielu z nas „a idźcie wy z tymi miłościami” – i może coś zróbcie bardziej, a powiedzcie mniej – tak mówiła Marysia. I to jest mądre.

Marysia była silna. Bardzo silna. Nad grobem naszego Taty mówiła do Mamy „tylko się nie martw laleczko”, a potem „przecież możemy mieć innego tatulka”. Z pewnością nie dlatego, że już zapomniała o Tacie, czy nie kochała Go. Kochała Go bardzo mocno, ale w tym momencie pocieszenie Mamy było ważniejsze i ze względu na „laleczkę” Marysia była w stanie zrezygnować z mówienia o miłości. Bo mówienie nie jest zbyt ważne – Marysia to wiedziała. Siła to robienie miłości, a nie mówienie o niej.

Mógłbym jeszcze bardzo długo, ale wiem, że nie byłaby zadowolona, gdybym mówił zbyt długo. Ciekawe, że chyba każdy z nas, jej braci, nazywał Ją inaczej. Ja zawsze mówiłem Marysia, Wojtek mówił Mery, Maciek – Mańka. A Kuba – sam nie wiem jak. Po przeczytaniu tego tekstu Wojtek złożył zresztą protest – podobno nigdy w życiu nie powiedział na Marysię Mery! Bardzo to dziwne, bo ja bym przysiągł, że słyszałem jak mówił… Ale nie mam pojęcia, co to właściwie znaczy. Mam przeczucie, że po prostu Marysia była dla każdego z nas pełną osobą, więc odbieraliśmy Ją inaczej, zupełnie pozbawieni dawnowskiego stereotypu.

Mańka, Mańka – Ty byś jedna wiedziała jak zakończyć te wspomnienia, żeby nie było jakichś wzniosłych bzdur. Jak zawsze mówiłaś „a idź ty!” albo „a ja tam nie wiem, o co ci chodzi”. Nie zdawałem sobie sprawy w jak dużym stopniu ukształtowało mnie to, że byłem bratem Marysi. Nie Ona moją siostrą, tylko ja Jej bratem. I choć Ona była tym punktem nieruchomym, pozornie zatrzymanym w miejscu, a ja tym niby człowiekiem sukcesu, w wiecznym ruchu i ciągle zajętym, to tak naprawdę Ona często była na mecie znacznie wcześniej niż ja potrafiłem sobie tę metę wyobrazić.

/

CZYTAJ RÓWNIEŻ

OSTATNIO DODANE

Pejzaże (Anna Netrebko i Reszta Świata)

Bogusław Habrat Ostatni felieton na tyle poruszył Naczelnego, że wysyłając mnie na festiwal o pretensjonalnej nazwie „Pejzaże” nie tylko...

Cel i logika leczenia psychiatrycznego

Łukasz Święcicki Przyznaję się bez bicia. Znowu sięgnąłem do Clausewitza (proszę zauważyć, że te dwa zdania się rymują, jeśli...

Co nas kształci, a co kształtuje?

Agata Todzia-Kornaś Kiedy podejmowałam decyzję o rezydenturze, psychiatria nie była tak popularnym kierunkiem jak teraz. Mogę nawet powiedzieć, że...

O samotności i osamotnieniu. Dlaczego samotność jest czasami potrzebna?

Luiza Kula | Asystentka Zdrowienia w CZP w Myślenicach, Członek Akademii Liderów Cogito W dobie nadmiernej ilości kontaktów samotność jest...