Łukasz Święcicki
Zasadniczo mam za krótkie ręce. To znaczy krótsze niż populacja. Przynajmniej niż ta jej część, co ma normalne. Czyli moje są krótkie.
W związku z zapowiadanym końcem lata, co zwiastuje, o ile dobrze pamiętam, początek zimy, udałem się do pani krawcowej, pracującej pod dźwięcznym pseudonimem „Złota Igła”, ale przeze mnie zwanej „Szpuleczką” (nie jest w ogóle złota!, a szpuleczkowata dość wyraźnie), w celu skrócenia rękawów jesionki. Wyraziłem przy tym ostrożną wątpliwość, czy też Szpuleczka potrafi z jesionką. No bo taka jesionka, to jednak wygląda na trudną…
Szpuleczka spojrzała na mnie spod oka i powiedziała coś, co stało się mottem mojego dnia, mottem tego felietonu, no i w ogóle zdaniem, które zapamiętam na dłużej: „ja, jak to się zwykle mówi, wszystko potrafię”. A po chwili dodała rozsądnie „w tym zakresie”.
Czyli tak się mówi! Rozumiecie to? Czy ktoś z was powie tak o sobie, na przykład w zakresie psychiatrii? No dobra. Tak. Znam kilku, którzy powiedzą (ewentualnie na privie mogę się podzielić listą, ale sami dobrze wiecie, którzy to…). Ale oni nie mają racji!! A Szpuleczka ma.
Mnie, zdanie dzielnej Szpuleczki skłoniło jednak do innej refleksji. Czy ja z każdego materiału zrobię felieton? Ale jak tu odpowiedzieć na takie pytanie, skoro mnie się nie powierza „każdego materiału”, tylko mniej więcej ciągle to samo! Kto mi nie powierza? No nie wiem, Świat chyba?
A o co mi tak dokładnie chodzi? Patrz tytuł – o felieton wakacyjny. To jest coś, co większość felietonistów – wierzcie mi, jestem bardzo wiernym czytelnikiem – popełnia każdego roku na początku jesieni. I ja też to robię od lat. Na życzenie służę listą tytułów. Ale zaręczam, że jest tego już książeczka. No i w tym roku, jakby miało być inaczej, że dziwnie, że nie tak. Bo wiadomo z jakiego powodu (ale jeśli ktoś to będzie czytał po latach – mieliśmy taką małą epidemię, czy coś tam takiego). Czyli, że dostarczali tak jakby inny materiał do przeróbki. Bo to jest materiał i to się przerabia – to jasne. Ale czy ten materiał jest naprawdę inny?
Przez ostatnie lata podczas wakacji zwiedzałem, w zasadzie w dużym stopniu zwiedzałem, obiekty sakralne, a najczęściej to w ogóle były kościoły. A to zwiedzanie to właściwie też nie było takie tam zwiedzanie. Na ogół się w tych kościołach modliłem. Ale też się rozglądałem. No może nie podczas modlitwy, ale przed i po, to już z pewnością. A czasem zapewne zamiast, bo trudno człowiekowi utrzymać koncentrację.
A w tym roku w odróżnieniu co robiłem? Zwiedzałem kościoły – mój własny kościół parafialny na ulicy Czarnieckiego w Warszawie, pod wezwaniem Dzieciątka Jezus, kościół św. Marcina, w tymże mieście, lecz na Starówce oraz kaplicę św. Kazimierza w Zegrzu Południowym i kościół w Woli Kiełpińskiej, onże pod wezwaniem św. Antoniego – tego ostatniego wezwania nie pamiętałem i walcząc z wyrzutami sumienia sprawdziłem w necie, czego staram się w felietonach nie robić, a zrobiwszy przyznaję się i okrywam. Wstydem. Te cztery kościoły na pewno, chyba nie pominąłem żadnego. Najdalszy z nich jest pewnie ze 30 km od mojego domu, no ale to przecież nie ma żadnego znaczenia, bo tu nie odległości grają.
Trochę w tym oszustwa, bo św. Marcin i kaplica Dzieciątka Jezus to moje kościoły od lat, w tym drugim byłem zresztą ochrzczony niemal 60 lat temu, w bardzo mroźny dzień 24 grudnia 1961…
Ale miałem becik z włosia. To chroni. Nie wiecie, co to jest becik? Taka dziwna składana poduszka, do której wkłada się dziecko do środka, jak do kanapki w Makdo. Nikt tak teraz nie robi, a kiedyś bez tego się nie dało. Bo dzieci nie rosły i w ogóle się nie rozwijały… A teraz rosną, bo nie wiedzą, że nie powinny. Świat schodzi na psy. To z pewnością.
A jednak można zwiedzić swój własny i najbardziej rodzony kościół. Zrobiliśmy to z Żoną jeszcze w przedbiegach wakacji – byliśmy jedynymi wiernymi na żywo przez całe Triduum Paschalne. Oczywiście poza służbą liturgiczną. Jako jedyni cywile – w pustym kościele. Bo w Wielki Czwartek była nasza rocznica ślubu, a potem, tak przez ciągłość, ksiądz proboszcz pozwolił. I to było bardzo egzotyczne przeżycie. Antypodyczne w zasadzie. Do tego niezgodne z prawem. Przynajmniej chyba nie do końca zgodne.
Z kolei kościół św. Marcina został mi zabrany. Bo był zamknięty i nie mogłem tam iść, a to jest od ponad 20 lat kościół, do którego chodzę zawsze. I już wszystko, jak mi się wydawało, o nim wiem, ale jednak – kiedy mogłem znów tam pójść, chyba w czerwcu (?), to było jak pierwszy raz, a może i minus pierwszy. Więc też była egzotyka.
Kaplica św. Kazimierza w Zegrzu to już w ogóle było przeżycie. Architektonicznie to jest taki baraczek. W stylu prostopadłościennym. Tyle, że nie do końca prosto. Ale ściennym raczej tak. Rzecz nie w kościele, lecz w wiernych. W Zegrzu to były głównie panie i głównie nie były one młode. Ale za to jakie uduchowione, rozmodlone i w ogóle! Jeden niezwykły przykład: w Zegrzu nie mają na stałe księdza, tylko proboszcz z Wieliszewa przysyła (pewnie jak ktoś podpadnie, ale może i nie). Na jednej z mszy młody ksiądz, przyjezdny, więc nieznający miejscowej mechaniki duchowej, nie mógł po podniesieniu zamknąć tabernakulum. Kluczyk nie chciał się obrócić i już. W pierwszej ławce siedziała pani, główna moderatorka mszy, jeśli można tak powiedzieć. I ta pani bardzo chciała coś podpowiedzieć, ale ksiądz nie słuchał. Wreszcie nie wytrzymała i półgłosem wyjaśniła – „musi ksiądz poprawić okrycie na kielichu – jak leży krzywo to się nie zamknie!”. Ksiądz nie wierzył. To znaczy w ogóle pewnie wierzył, ale w to nie wierzył. Pani wstała i wykonała. Zamknęło się od razu i łatwo. Takie się rzeczy dzieją! Na własne widziałem oczy.
No i proszę! Co było takiego szczególnego w tych wakacjach?? Nic w ogóle. Było egzotycznie, było dziwnie, było poznawczo. Jak zawsze. No może tylko dużo taniej, ale to przecież detal. Czyli nadal nie wiem, czy umiem jak Szpuleczka, czy tylko zawsze to samo z tego samego mi wychodzi.
A co było w Woli Kiełpińskiej? Chcielibyście wiedzieć, ale miejsce mi się właśnie skończyło i Redaktor Naczelny nic mi już powiedzieć nie pozwoli. I może byłoby to w następnym odcinku, ale ja zdążę już wszystko zapomnieć, jak zwykle, i tyle z tego będzie.
/