Ireneusz Cedeński
Opowiem w ten zimowy wieczór, jak to się dawniej zimową porą pracowało. I nie tylko zimową, choć zimową było najtrudniej.
W miasteczku, do którego dojeżdżałem raz w tygodniu do pracy w PZP, była w tejże PZP zatrudniona pielęgniarka. Mówiono do niej po imieniu, to znaczy „pani” i tu następowało jej imię, albo „pani Psychiczna”. Napisałem wielką literą, bo wyczuwało się to w głosie mówiących. Zresztą, jak poczytacie dalej, to sami zrozumiecie, czemu tę wielką literę postawiłem.
Miała ona etat w Poradni Leczenia Uzależnień. A za pracę w PZP tylko jakiś dodatek. Tę poradnię uzależnień zorganizowała sama, sama się wyszkoliła na terapeutkę; była za pan brat ze wszystkimi wielkimi i mniejszymi guru terapii uzależnień w naszym kraju, bo należała do nielicznego grona pionierów tej działalności. Opowiadała mi nieraz, co tam który z tych wielkich ma za uszami. Szczególnie denerwowała ją pewna gwiazda pierwszej jasności, pewna dama, która na każde zajęcia przychodziła w innej stylizacji, jak to się teraz mówi.
Moja pielęgniarka rządziła tą PZP. Przede mną dojeżdżała tam raz na dwa tygodnie pewna zacna starsza lekarka z jeszcze bardziej odległego miasta. Autobusem. Przyjmowała tłum pacjentów i późnym wieczorem wracała do domu tą samą trasą. Z opowieści mojej pielęgniarki wynikało, że pani doktor zaczęła mieć coraz większe problemy z pamięcią i koncentracją. Więc pielęgniarka kopała ją dyskretnie w nogę, gdy wychwytywała jakąś pomyłkę i praca szła dalej. Bo siedziały przy tym samym biurku. Lekarka pisała długopisem w historii choroby i dyktowała pielęgniarce recepty. Z czasem ilość tych kopnięć w nogę stała się zbyt duża nawet dla kopiącej, więc pielęgniarka wybrała się do dyrekcji, by zameldować, że pora podziękować lekarce, która dawno już osiągnęła wiek emerytalny. Dyrektor urządził uroczystość, wręczył seniorce wielki bukiet kwiatów. Wyobrażacie sobie? Pielęgniarka przychodzi do dyrektora ZOZ, każe mu zakończyć współpracę z lekarzem, kupić kwiaty i tak dalej. Dyrektor wypełnia wszystkie polecenia. Nie wyobrażacie sobie? Bo nie znacie jej. Było to naturalne, że miała posłuch. W tym, co robiła i mówiła była autentyczna, nie dbała o swoje, tylko o innych.
Po tej starszej doktor była w tym PZP pewna młoda lekarka, która wyjechała wkrótce do USA. Gdy ja się tam pojawiłem, usłyszałem, że miejsce to jest zajęte dla tej pani doktor, ale na tymczasem mogę być. Tego tymczasem zrobiło się parę ładnych lat…
Muszę Wam powiedzieć, że przyjmowanie we dwoje początkowo wydawało mi się strasznie krępujące. Jako młody, nieokrzesany adept byłem strasznie złakniony jakichś wynurzeń, zwierzeń ze strony pacjentów. Praca wespół z pielęgniarką wydawała się uniemożliwiać bliższy kontakt z chorym. Ale nie ja ustalałem zasady. Zresztą, bez wsparcia nie poradziłbym sobie z trzydziestoma, nawet czterdziestoma osobami w parę godzin. To tam i wtedy nauczyłem się diagnozować choroby psychiczne „od pierwszego wejrzenia”. Ściśle mówiąc, po paru latach takiej pracy zauważyłem, że krótkie, niemal ukradkowe spojrzenie znad papierów na wchodzącą do pomieszczenia osobę dawało mi wstępną diagnozę, która pozwalała na to, że wywiad szedł już we właściwym kierunku. Co ciekawe, chorzy rzadko krępowali się odsłaniać przed młodym lekarzem, który przyjmował „po cywilnemu”, bez fartucha, gdy w pobliżu była swojska pielęgniarka, też zresztą „po cywilnemu”, od której emanowało tyle empatii, że przelewała się do poczekalni przez szparę pod drzwiami.
Moja pielęgniarka udzielała mi „z marszu” nieomylnego wywiadu środowiskowego. Wiedziała, który pan pije i w jakim stylu, a który boi się swojej żony, choć mógłby mieć każdą kobietę, gdyby zechciał. Wiedziała jakimś sposobem, jak funkcjonuje niemal każdy przewlekle chory, czy jest odrzucany przez rodzinę, czy też nie. Gdy pewien nieleczący się pacjent ze schizofrenią przychodził do niej w porę i nie w porę, raczyła go uprzejmą rozmową, jak nie przymierzając Irena Dziedzic w „Tele-Echu.” Pacjenci z miasta, przynajmniej niektórzy, musieli się orientować, że ona zna ich od strony prywatnej, ale nigdy nie zauważyłem u nikogo z nich jakiegoś zakłopotania. Bo była osobą bardzo dyskretną.
Potrafiła też dokonać nieomylnej wstępnej oceny chorych. Gdy przyjeżdżałem do niej, to zanim wypiłem herbatę i przełknąłem kanapkę, wiedziałem już, który z pacjentów w poczekalni ma się gorzej, co mu jest, co się u kogo wydarzyło i od kogo zaczniemy przyjmować, a kto będzie musiał poczekać.
Kiedy stawiałem pieczątkę na recepcie, zaczynała się sesja krótkiej intensywnej terapii wspierającej w wydaniu mojej pielęgniarki. Pytała jak dzieci, jak mama, jak tam kto. W swoim słodkim, ale kategorycznym stylu powtarzała moje zalecenia co do przyjmowania leków i terminu następnej wizyty. Gdy poziom pozytywnej energii u pacjenta był już taki, że rozmowa przeradzała się w swobodną pogawędkę jakby nigdy nic, moja pielęgniarka żegnała się z nim (ja zdążyłem uczynić to już znacznie wcześniej, więc nieśmiało, półgębkiem powtarzałem jeszcze raz.), odprowadzała do drzwi i zapraszała następną osobę. Wiedziała, kto potrzebuje porozmawiać z psychiatrą w cztery oczy i ulatniała się gdzieś dyskretnie na całkiem długo. Do tej pory nie wiem dokąd ona wychodziła, szczególnie zimą. Bo długo nie wracała, każąc mi w ten sposób pobyć z osobą chorą i jej trudnym problemem, i poważnie się tym zająć.
Gdy pojechałem do Warszawy do Instytutu Psychiatrii i Neurologii na kurs przed specjalizacją, to bardzo mądry doktor od uzależnień poinformował słuchaczy, że Poradnia Uzależnień powinna być jak najdalej od PZP, broń Boże w tym samym lokalu, bo inaczej uzależnieni pacjenci wymuszają na personelu leki uzależniające itp. U mojej pani pielęgniarki nie było takich osób. Założyła w swoim mieście grupę Anonimowych Alkoholików i przez parę lat podtrzymywała słaby płomyk jej działalności, aż wreszcie dorobiła się grona trzeźwiejących wystarczająco licznego, żeby potrafili działać samodzielnie. Kiedyś jacyś radiowi dziennikarze zrobili reportaż z ich udziałem – coś o dwóch grupach AA, które się spotkały. Goście byli z Warszawy. Okazało się, że żaden z tych warszawiaków nie miał za sobą delirium, a podopieczni mojej pielęgniarki – wszyscy. Co było dla niej swoistym powodem do dumy, jeśli dobrze się rozumiemy.
Gdy ktoś w mieście lub okolicy oszalał, mówiąc eufemistycznym żargonem psychiatrycznym, wymagając natychmiastowej hospitalizacji, karetka z pasażerem zajeżdżała do PZP, która na co dzień była spokojną poradnią uzależnień, gdzie urzędowała sobie moja pielęgniarka jako terapeutka. Pani Psychiczna sprawdzała w kartotece jego dane, wpisywała co trzeba do skierowania i dawała lekarzowi do podpisania.
Były tam wtedy takie zimy, że trzeba było liczyć się z opadami śniegu od października do początku maja. Nie piszę o jakiejś enklawie na Syberii, tylko o Polsce. Zimowe ogumienie i systemy antypoślizgowe w autach dopiero się zaczynały. Ja takich nowinek jeszcze nie miałem. Więc którejś śnieżycy raz czy dwa po prostu nie byłem w stanie dotrzeć do PZP. I nic się nie stało. Nawet bez konsultacji ze mną (ile można wisieć na przewodowym telefonie i blokować linię do szpitala?) moja pielęgniarka zwiększyła ostrożnie jednemu z chorych dawkowanie leku. (ja bym inaczej nie postąpił, zresztą ona miała większe doświadczenie.) Pozostałym pacjentom wypisała kolejne recepty radząc, aby w razie wątpliwości zgłosili się już za tydzień. A tydzień później śnieg był już w miarę rozgarnięty, więc przyjechałem.
Ta moja pielęgniarka miała taki wielki dar, którego ja nie posiadam zupełnie. Myślę, że to wiąże się z kobiecością. Gdy jakaś kobieta miała problem z kimś ze swoich bliskich, po prostu szła do pani Psychicznej na pogawędkę, pogaduchę, zwierzenia. Siedziały tam i gadały w tej poradni odwykowo-psychicznej nieokreśloną ilość czasu, w bliżej nieokreślonej konwencji. Może to się teraz nazywa otwarty dialog, całkiem możliwe. To stara formuła z czasów przedindustrialnych i przedkomercyjnych. Gdy ja wpadałem po paru dniach, najważniejsze rzeczy były już załatwione. Sojusz roboczy zawiązany, lęk rodziny zmniejszony, zaufanie do lekarza obecne. Pozostawało mi ustalić wstępne rozpoznanie i podjąć leczenie… Właśnie, na czym polegał ten wielki dar? Chyba na umiejętności towarzyszenia w niedoli. Choć to określenie brzmi niedobrze, może po prostu na umiejętności towarzyszenia drugiej osobie; może jeszcze bardziej pierwotnie, na byciu blisko drugiej osoby bez, no wiecie, narzucania się. Bez mądrzenia się.
Oczywiście, że idealizuję. W poczekalni czasem biegał szczur, który wychodził przez dziurę w podłodze przy ścianie. Kiedyś pewien pacjent, który leczył się z powodu uporczywego lęku, wstał i wśród pisków przerażonych obecnością niesympatycznego zwierzęcia pacjentów po prostu zadeptał drania. Mówiąc między nami, od tego dnia przestałem martwić się o tego pacjenta, właściwie to przestałem się nim przejmować.
Tej PZP dawno już nie ma. Nasz kraj nie jest już tak biedny. Nie tylko lekarze, ale i większość pacjentów żyje wygodnie. Ale coś zgubiliśmy po drodze…
Ja bym cały ten bałagan oddał w ręce jakiejś dobrej pielęgniarki. One nie mają wielkiego ego. Wybierają swój zawód by służyć ludziom, a nie gwiazdorzyć.
Widzą, kto najbardziej potrzebuje pomocy, a kto może trochę poczekać.
■