Ireneusz Cedeński
Co by tam nowego nie mówić o nowych metodach neuroobrazowania, biomarkerach i genotypach, psychiatria to przede wszystkim rzemiosło słowa. Polega na słuchaniu słów, wypowiadaniu słów, a także na tworzeniu słów i pojęć złożonych ze słów. Słowami i pojęciami wytworzonymi przez psychiatrię są: schizofrenia, dementia praecox. Kto by dziś takie słowa tworzył? Trzeba dobrze znać i czuć grekę i łacinę. A my teraz raczej tylko angielski…
Takim angielskim, może nawet bardzo angielskim wyrażeniem jest free floating anxiety tłumaczone na polski jako „lęk wolnopłynący”. Moje alternatywne tłumaczenie to: „swobodnie unoszący się na powierzchni życia niepokój”. No bo float to „unosić się na powierzchni”, a nie płynąć, co czynią w naszym języku nie tylko statki, ale i ryby. Słowo „niepokój” ma trzy sylaby, a „anxiety” aż cztery! Ja przynajmniej swoim polskim uchem słyszę w tym słowie te cztery sylaby. Słowo czterosylabowe jest jak most; gdy kończymy je wypowiadać, czujemy, że jesteśmy już po drugiej stronie. A gdy rzucamy krótkie słowo jak: „lęk” czy „fear”, czujemy, że wdepnęliśmy w coś, z czego nie wiadomo, czy wyjdziemy…
Jak sobie wyobrazić, czy, jak to się teraz mawia, zwizualizować sobie unoszący się na powierzchni życia niepokój? Gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tym pojęciem, wyobraziłem sobie jesienny zwiędły liść, który spadł na powierzchnię wody i zanim zatonie, gnany jest wiatrem. Jako człowiek spaczony od młodości żeglarstwem, na sam widok tego rodzaju sceny odczuwam pewien niepokój. W ten sposób donikąd się nie dopłynie. No, może i można gdzieś dopłynąć, ale cel podróży będzie przypadkowy, niezamierzony. Nie ma nawet co marzyć o powrocie. Ludzie dryfujący z wiatrem może i poodkrywali nowe bezludne wyspy, ale nie powiększyli chwały swoich królów, nie sprowadzili na nowe lądy swoich żon i dzieci, bo nie umieli wrócić do domu…
Kiedyś mówiło się, że ten unoszący się na powierzchni życia niepokój jest charakterystycznym objawem depresji; ostatnio mówi się, że to raczej tylko GAD (Generalized Anxiety Disorder). Dajemy na to jednakże dobre leki przeciwdepresyjne. Słowa, słowa, słowa…
Ostatnio ze smutkiem i niepokojem odkryłem psychiatryczną wersję dryfującego lęku. Wyraża się on w niedorozpoznawaniu…
Czym innym można wytłumaczyć na przykład to:
U osoby cierpiącej na schizofrenię, badanej w sprawie o leczenie w trybie wnioskowym, biegły po jednorazowym badaniu rozpoznaje uporczywe zaburzenie urojeniowe, a potem, w trakcie hospitalizacji rozpoznanie to jest powielone i chory wychodzi do domu z etykietą zastępczą. Potem, chcąc dowiedzieć się czegoś o swojej chorobie z niezależnych źródeł, osoba chora wpisuje w wyszukiwarkę „uporczywe za”… i pojawia mu się konkurencja w postaci uporczywych zaparć i zajadów.
Dawniej pisało się „M.B.”, czyli Morbus Bleuleri. To jednak nie było niedorozpoznanie, tylko eufemizm. Każdy psychiatra wiedział, jaką chorobę niejaki Bleuler sprowadził nam na głowę… A mogło być tak fajnie… obłęd taki, siaki czy owaki z pomieszaniem zmysłów. A tu jakiś Bleuler ze Szwajcarii zawrócił pod wiatr i wymyślił pojęcie schizofrenii opisując jej osiowe objawy.
Ostatnio i ja zostałem zmuszony do takiego manewru. Nie żebym wymyślił nową chorobę, co to, to nie. Sąd nakazał mi sprawdzić poczytalność pewnej osoby, która z powodu drobnej utarczki z policją otrzymała mandat karny. Mandatu nie przyjęła i stanęła przed sądem. Sąd, dostrzegając zapewne idealizm godny wielkiej sprawy, ukarał ją tylko pouczeniem. Ale osoba ta odwołała się od tego wyroku. Podała, że leczyła się psychiatrycznie z powodu depresji.
Dostarczona mi dokumentacja medyczna zawierała skierowanie do szpitala psychiatrycznego z rozpoznaniem schizofrenii, dokumentację leczenia w oddziale dziennym zakończonego wypisem z rozpoznaniem depresji psychotycznej. Była też wcześniejsza opinia biegłego w podobnej sprawie stwierdzająca pełną poczytalność.
Z moich ustaleń wynikło, że motywacja do utarczek z policją i sądami związana była ściśle z psychotycznym funkcjonowaniem tej osoby bez najmniejszych objawów depresji. W swojej zwięzłej opinii zakwestionowałem zarówno wcześniejsze rozpoznanie, nadałem osobie piętno choroby, której nie leczyła, choć powinna, ale nie robiła tego, bo nastrój miała całkiem dobry…
Można by to porównać do przejścia od fordewindu do żeglugi ostrym bajdewindem. I wszystko to w błahej sprawie o wykroczenie.
Zastanawiacie się, czy warto było? Ja też.
Ale kto się zna na żeglarstwie, ten wie, że z wiatrem w gruncie rzeczy płynie się najwolniej, bo pcha się powietrze przed sobą zamiast je rozcinać. I można dostać w głowę bomem przy byle okazji. Tylko z pozoru jest bezpiecznie.
* * *
REKLAMY I OGŁOSZENIA