Łukasz Święcicki
Podobno Graucho Marx powiedział kiedyś, że nie chce należeć do organizacji, która nazywa go członkiem. Zawsze podobało mi się to twierdzenie i powoływałem się na nie, pytany o różne sprawy. Jednak w jesieni życia, jako siwobrody i łysowłosy profesor, pomyślałem, że choć reguła Marxa jest ogólnie słuszna, to jednak wymaga pewnego uściślenia. I stąd być może ten tekst. A być może stąd, że dr Szafrański zażyczył sobie czegoś o PTP (trochę jak w słynnym opowiadaniu Lema – o miłości, nienawiści, cybernetyce i żeby się wszystko na „p” zaczynało; tak samo niemożliwe, jak moje pisanie o PTP…).
Nie wiem, czy jestem członkiem PTP, czy też nim nie jestem. Chciałem się wypisać w 2016, kiedy zostałem bardzo niedobrze potraktowany przez Towarzystwo, ale wówczas ś.p. Tomek Jaroszewski, który był członkiem honorowym PTP, zaapelował do mnie, żebym nie robił tego w emocjach (choć w pełni się ze mną zgadzał!!). No więc nadal czekam, aż mi emocje opadną…
Jako osoba w zasadzie z zewnątrz, nie powinienem pewnie pisać o PTP, bo i specjalnie nic nie mam do napisania. Dr Szafrański powiedział, że mogę źle, jeśli szczerze, no ale to się zawsze tak mówi, a potem spróbujcie przyjść na setne urodziny Dziadka i przy wszystkich ciotkach powiedzcie mu szczerze, co o nim myślicie… Na tort możecie się nie nastawiać, no chyba, że będzie to klasyczny tort na twarzy. Głupi nie jestem (aż tak), szczerze nie będzie.
Mogę jednak rzucić garść wspomnień z licznych Zjazdów PTP, w których miałem okazję, i na ogół również przyjemność, uczestniczyć. Wiem, że Zjazdy nie wyczerpują działalności, ale ja właśnie w tej części brałem największy udział.
Warszawa 1986 – zero wspomnień, skończyłem właśnie Akademię Medyczną, ale wcale nie chciałem być psychiatrą, tylko neonatologiem, więc czemu miałbym myśleć o zjeździe psychiatrów? Toteż i nie myślałem. Ale też chyba nie pamiętam żadnych historii na ten temat.
Łódź 1989 – to już bardzo dziwne, że nic nie wiem na ten temat. Nie byłem na zjeździe, ale powinienem mieć jakiekolwiek wspomnienie. Byłem już wtedy młodym psychiatrą. Znając ówczesne stosunki w Instytucie można przypuścić, że koledzy z F7 pojechali na zjazd, zostawiając mnie na straży. A więc powinienem pamiętać przynajmniej to! Ale nie pamiętam i co mi zrobicie?
Poznań 1992 – a ja nadal nie zaliczyłem żadnego zjazdu. W Poznaniu jak najbardziej miałem być i miałem mówić, chyba o leczeniu depresji lekoopornej. Tyle tylko, że tuż przed wyjazdem zapadłem na ostrą i ciężką mononukleozę zakaźną.
Nawiasem mówiąc ta choroba po raz pierwszy w życiu uświadomiła mi, czym jest stygmatyzacja, a nawet autostygmatyzacja. Rzecz w tym, że w okresie prodromalnym czułem jedynie ogromne zmęczenie i brak energii. Zgłosiłem się z tymi objawami do niezapomnianego ś.p. dr Martyniuka, wieloletniego konsultanta internistycznego Instytutu.
Dr Martyniuk spojrzał na mnie w sobie tylko właściwy sposób (coś pomiędzy ironią a niedowierzaniem) i wydał zdecydowany wyrok: „Doktor, doktor (tak zawsze mawiał do lekarzy), z takimi objawami to do psychiatry doktor”. Odebrałem to jak wyrok.
Kiedy więc następnego dnia obudziłem się z temperaturą 39.5C, całkowicie zapuchniętym gardłem, ogromnymi węzłami chłonnymi na szyi i wątrobą do pępka, pomyślałem z ogromną ulgą – „Boże, jak dobrze, jestem zapewne śmiertelnie chory, ale przynajmniej nie psychicznie…”. Do dziś się tego odczucia wstydzę, ale było pouczające.
Wrocław 1995 – mój debiut. Tym razem jak najbardziej byłem obecny, mówiłem, zabierałem głos, istniałem. Co z tego, skoro w ogóle nie pamiętam, o czym mówiłem? Pamiętam za to piękny Wrocław, wówczas jeszcze mocno zapuszczony – dwa lata przed wielką powodzią. I pamiętam, że uczestnicy festiwalu Jazz nad Odrą wbili się na naszą psychiatryczną imprezę i zjedli nam wszystkie kanapki tak szybko, jak szybko gotują się szparagi, jak mawiał cesarz Klaudiusz.
Bydgoszcz-Toruń 1998 – oczywiście byłem, ale dla mnie jedynie Bydgoszcz, bo do Torunia nie dojechałem, słyszałem jednak piękne opowieści o wesołym psychiatrycznym pociągu. Nie mogę ich jednak przytaczać, ponieważ felieton może być czytany przed 23. A w takich sytuacjach chyba nie wolno. Czy wolno?
Pamiętam także ogromną imprezę na wielkich błoniach – impreza typu wojskowego z grochówką i kiełbaskami. Piliśmy oczywiście herbatę z ogromnych wojskowych kotłów. Lub mleko – wtedy jeszcze wolno było pić mleko, a krowy w ogóle nie protestowały.
Kraków 2001 – jak zwykle brałem mocno czynny udział, jak zwykle nie pamiętam, na czym polegał. Zapadły mi w pamięć obiady w restauracjach krakowskich – po raz pierwszy w życiu miałem tyle pieniędzy, że mogłem sobie kupić do jedzenia coś więcej niż hot dog na stacji benzynowej. Mogłem na przykład kupić frytki. Bardzo mi smakowały.
Ale najważniejszym wydarzeniem tego zjazdu było spotkanie z dr Koszewską. Z całą pewnością nie było to pierwsze spotkanie. Znaliśmy się bardzo dobrze od roku 1987. Ponad 10 lat siedzieliśmy przy tym samym biurku. Niewiele osób na Świecie spotykałem równie często jak Iwonę. A jednak…
Mniej więcej trzy lata przed zjazdem w Krakowie pokłóciliśmy się, nie pierwszy i nie ostatni raz w historii naszej przyjaźni, i od trzech lat w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy, co było niezwykle kłopotliwe komunikacyjnie. Więc kiedy wszedłem do przedziału pociągu relacji Kraków–Warszawa, a w przedziale siedziała dr Koszewska – no cóż. Uśmiechnąłem się, a Ona też. Nad Kraków nadeszła właśnie długo wyczekiwana burza i w zasadzie czułem się jak prokurator Judei w długim płaszczu koloru krwawnika (cytat z pamięci). Tę burzę i to odczucie pamiętam tak niezwykle dokładnie.
Warszawa 2004 – pamiętam straszny tłok w hotelu w pobliżu lotniska Okęcie. Przedostanie się do jakiegokolwiek dania wymagało godzin, a i tak po dojściu na miejsce nie było sztućców. Ja tam jadłem w domu, ale reszta psychiatrów wówczas zapewne wymarła, pewnie dlatego teraz ich brakuje. Miałem mówić m.in. o elektrowstrząsach, ale przedmówcy w sesji zjedli cały mój czas i zdążyłem się jedynie ukłonić.
Szczecin 2007 – piękny zjazd. Wyjątkowo pamiętam co najmniej dwa swoje wystąpienia. Jedno było na sesji prowadzonej przez prof. Bieńkowskiego. Po raz pierwszy (i jedyny) spotkałem się z tym, że prowadzący sesje zarządził dla uczestników próbę generalną przed występem!! Byliśmy zgrani tak pięknie, jak silnik Rolls Royce’a. Myślę, że tak też nas oceniło wszystkich 11 słuchaczy – tylu bowiem przyszło na naszą sesję. Część przez pomyłkę. Lub nawet wszyscy. Mówiliśmy o zaburzeniach smaku i powonienia w depresji. Intuicyjnie wyczuwając Covid. Przemek to geniusz, nie bójmy się tego przyznać.
Druga sesja było kompletnie niszowa – historia oddziałów chorób afektywnych w Polsce. Prowadziłem ja. Przyszło około miliona osób. Zabrakło krzeseł, zabrakło miejsca, zabrakło tlenu. Czułem się jak McCartney. Nie mam pojęcia, czemu przyszli. Musieli się pomylić. Zbiorowo.
Poznań 2010 to przede wszystkim Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Razem z dr Torbińskim obejrzeliśmy wszystkie mecze i jeszcze sporo powtórek. Pięknie było. Byliśmy zapewne również na jakichś wykładach, ale jednak mecze były zdecydowanie na pierwszym planie.
Lublin 2013 – byłem już starszawym profesorem. Przykładnie chodziłem na wykłady. Szczególnie zapadło mi w pamięci wystąpienie prof. Bazire’a. Ponieważ Bazire jest w Polsce bardzo znany ze swoich publikacji o interakcjach, na wykład przyszły jakieś setki ludzi i, jak się wydaje, chyba nie przez pomyłkę.
Przed wejściem młodzi ludzie rozdawali małe białe tabletki, pakowane w foliowe woreczki. Bazire rozpoczął wykład od prośby, aby wszyscy połknęli dostarczone tabletki. Następnie powiedział „Proszę o podniesienie ręki te osoby, które wykonały moje polecenie”. Ja oczywiście połknąłem, więc podniosłem. Wokół usłyszałem szmer zdziwienia. Odwróciłem się i zobaczyłem, że na całej sali jedynie ja podnoszę rękę do góry. „Jak pan wpadł na to, żeby tak postąpić?” – zapytał zaskoczony wykładowca. „No cóż – prosił Pan przecież o to.” „To zadziwiający przypadek, nigdy mi się dotąd coś takiego nie wydarzyło…” – przyznał Bazire.
Pomyślałem, że jestem dziwny, ale nie było mi jakoś specjalnie głupio. Może właściwie pomyślałem, że to inni ludzie są dziwni?
Katowice 2016 – co tu dużo mówić. Dopłynąłem tam na świeżej fali hejtu, więc nie pamiętam zbyt wiele. Jacyś ludzie wychodzili na mój widok z windy, ktoś nie chciał ze mną siedzieć przy jednym stole. A wszystko dlatego, że w jednym z tygodników opublikowano nieautoryzowany wykład, którego zresztą nikt nie czytał, ale się wielu osobom skojarzył ze zdjęciem na okładce. Oczywiście ani tego zdjęcia nie robiłem, ani nie wybierałem, ani o nim nie wiedziałem. Ale co to kogo obchodzi. Zostałem oficjalnie napiętnowany przez PTP. Byłem też zmuszany do samokrytyki, której nie mogłem jednak złożyć, bo nie było za co, o czym zresztą wszyscy świetnie wiedzieli. Główną atakującą mnie osobą był prezes elekt, którego właśnie podczas tego zjazdu zdążono odwołać…
I tak szlakiem zjazdów psychiatrycznych wspomniałem w skrócie ostatnie 30 lat mojego, ale też waszego, drodzy memu sercu psychiatrzy, życia. Ogólnie nie było źle. Nie mam zamiaru zapisywać się do organizacji, która nazywa mnie tak, jak nazywa. Ale zjazdy – dają do myślenia.