Razem w sztuce i w życiu

Date:

Share post:

Z Marią Pałubą rozmawia Aleksandra Różdżyńska

Aleksandra Różdżyńska: Terapia przez sztukę była ważnym elementem działalności szpitala tworkowskiego przez wiele lat, gdy była Pani jego dyrektorem. Pacjenci prezentowali swoje prace nie tylko w Polsce, ale na całym świecie.

Maria Pałuba: Arteterapię uważam za ważny i istotny aspekt leczenia, szczególnie w psychiatrii, bowiem nie tylko wspomaga leczenie chorego innymi metodami, na przykład farmakologią, ale wpływa również na poprawę samooceny chorego i jakość jego życia, a także zmienia otoczenie na bardziej przyjazne.

Mówiąc o arteterapii, myślę o niej w kilku aspektach. Przede wszystkim klinicznym, wykorzystywanym w naszej codziennej pracy w szpitalu. Jest bardzo pomocna w procesie diagnozy, szczególnie wtedy, kiedy z różnych powodów utrudniony jest kontakt werbalny z pacjentem, kiedy nie potrafi lub nie może on powiedzieć o swoim nastroju, emocjach, myślach czy lęku. Wtedy użyty przez niego w rysunku kolor, jego treść, sposób wykonania może być pierwszą sugestią diagnostyczną. Przy dłuższej współpracy z pacjentem, np. metodą sztuki wizualnej: rysunkiem, obrazem czy kolażem uzyskujemy jakby paralelną, dodatkową dokumentację medyczną pokazującą dynamikę procesu psychopatologicznego i drogę zdrowienia pacjenta, czyli uzyskujemy efekt terapeutyczny.

Prace naszych pacjentów miały wartość kliniczną i służyły także celom szkoleniowym. Nie były wykorzystywane w prezentacjach zewnętrznych, w których pokazywaliśmy tylko efekty twórczości spontanicznej pacjentów, którą nazywam sztuką wolną, bo nieograniczoną żadnymi konwencjami technicznymi, artystycznymi czy komercjalnymi. Te prace powstawały w pracowniach zorganizowanych w klubie pacjenta na terenie szpitala.

Zobaczyłam, że powstają ciekawe, naprawdę piękne prace i pomyślałam o zaprezentowaniu ich na zewnątrz, jako atrakcyjną formę wyjścia z problemem ludzi chorych psychicznie poza bramy szpitala, żeby przyciągnąć uwagę społeczeństwa i pokazać, że chorzy to także osoby uzdolnione. W celu edukacyjnym, a także rehabilitacyjnym.

To, że doceniam wartość arteterapii jest dla mnie dość oczywiste. Zawsze miałam zainteresowania humanistyczne. Dużo czytałam, interesował mnie teatr, chodziłam na wystawy, a moja polonistka w liceum chciała ukierunkować mnie na takie studia, ale wybrałam medycynę. Później w pracy nawet mój gabinet w szpitalu był inny niż reszta. Sama go meblowałam. Ponieważ większość życia spędzamy w pracy, starałam się dbać o to, aby otoczenie było przyjazne i estetyczne. Miałam nawet swoje kwiaty, dywanik i swoje obrazy na ścianach.

AR: Skąd wzięła się idea rozwoju arteterapii?

MP: Przez przypadek, i to nie jeden, trafiłam do Tworek i zostałam psychiatrą. A także chyba przez przypadek w 1969 roku, jako stypendystka WHO, trafiłam na kurs nowoczesnej psychiatrii do Danii, gdzie po raz pierwszy zetknęłam się z arteterapią, której to termin w tym czasie w Polsce nie istniał nawet w nomenklaturze medycznej. Tam poznałam również psychiatrię środowiskową jako model organizacyjny opieki psychiatrycznej. Zaraziłam się jednym i drugim, i do Polski wróciłam już nie ta sama.

Wracając do arteterapii, to nie bez znaczenia był fakt, że w szpitalu tworkowskim, w prestiżowych miejscach na ścianach zobaczyłam obrazy namalowane przed stu laty przez pacjenta Bolesława Wisłockiego. Są to między innymi portret świętej Dymfny – patronki chorych psychicznie, portret dyrektora szpitala docenta Witolda Łuniewskiego czy ołtarz główny w kościółku tworkowskim. Jak wyczytałam w dokumentacji pacjenta, w tym czasie miał on swoje atelier w oddziale. Kolejną motywacyjną sytuacją był przeczytany przeze mnie artykuł o Jeanie Dubuffecie, przysłany mi przez znajomych z Anglii. Był to artykuł o malarzu i rzeźbiarzu francuskim, autorze pojęcia art brut, czyli sztuka surowa, który po II wojnie światowej, będąc na Uniwersytecie w Heidelbergu, odkrył w pomieszczeniach magazynowych tysiące prac chorych psychicznie, zgromadzonych i opisanych przez Hansa Prinzhorna, niemieckiego psychiatrę interesującego się sztuką, zmarłego w 1933 roku. Były to prace pacjentów ze szpitali psychiatrycznych z Europy – głównie Szwajcarii – i z Japonii. Każda opisana praca zawierała nazwisko pacjenta i rozpoznanie kliniczne. Odkrycie to wywarło ogromne wrażenie na Jeanie Dubuffecie, który pozostałe lata swego życia poświęcił zainteresowaniom tego rodzaju twórczością. Zamierzał utworzyć muzeum takiej sztuki, ale, jak uznał, społeczeństwo francuskie nie było jeszcze na to gotowe. Muzeum takie, Art Brut, powstało potem w Lozannie. Odwiedziłam je będąc na kongresie w Genewie. Robi niesamowite wrażenie.

To wszystko sprawiło, że arteterapia w psychiatrii stała się moją fascynacją i poświęciłam jej sporo swojego czasu, włączając ją jako formę terapii również w szpitalu tworkowskim. Ale wiedziałam, że żeby móc to robić, muszę pozyskać dodatkowy budżet na ten cel. Pieniędzy szpitalnych na to nie było, co rozumiałam, bo często brakowało na inne, bardzo podstawowe potrzeby, a nawet leki.

Marzyłam o robieniu wystaw prezentujących prace znanych artystów i prace naszych pacjentów bez różnicowania autorów. Chodziło mi o prawo naszych twórców do równorzędnego zaistnienia, przynajmniej w obszarze sztuki. Musiałam pozyskać do tego profesjonalnych twórców, pomieszczenia wystawowe i media. I znowu pomógł mi przypadek. Poznałam Ewę Kuryluk, artystkę, malarkę, pisarkę i historyczkę sztuki. Jej brat, Piotr, był chory, a jego długotrwałe leczenie nie było niestety sukcesem psychiatrii. Ewa o chorobie psychicznej w swojej rodzinie pisała w kilku książkach. Poznałam ją chyba w 1992 roku. Byłam wtedy dyrektorem szpitala. To było też początkiem trwającej do dziś naszej przyjaźni.

Opowiedziałam jej o moim pomyśle. Od razu się zaangażowała. Zorientowałam się, jak bardzo ta sprawa – sytuacja chorych psychicznie – leży jej na sercu. Wtedy pomyślałam też o przekształceniu założonego wcześniej Koła Przyjaciół Tworek w towarzystwo z oddzielnym kontem bankowym, które z Ewą nazwałyśmy Towarzystwem Amici di Tworki. Była to jedna z pierwszych organizacji NGO na rzecz wspierania arteterapii i chorych psychicznie.

Postanowiłyśmy napisać apel do artystów świata, wyłożyć tę całą koncepcję. Prosiłyśmy ich, żeby przysłali swoją prace, które pokażemy na wystawie razem z pracami chorych psychicznie, a potem sprzedamy je wszystkie na cel arteterapii tworkowskich pacjentów. Proszę sobie wyobrazić, że po pół roku zaczęły napływać prace z 16 państw, w tym prace znakomitych artystów polskich: Magdaleny Abakanowicz, Jerzego Nowosielskiego, Józefa Szajny i wielu innych.

AR: Zdecydowała się Pani zorganizować wystawę…

MP: Tak, Ewa Kuryluk była w Paryżu, dlatego sama zaczęłam szukać miejsca, nie mając na to ani złotówki. Oferowane mi miejsca były nie do przyjęcia. Było to na przykład pierwsze piętro kamienicy na Pradze. Obdrapana klatka schodowa, trzy brudne pokoje. Bardzo mnie to zabolało. Pomyślałam: Boże, dla chorych psychicznie może być byle co. Zdecydowałam, że kończę szukać w ten sposób. Idę do Zachęty. Umówiłam się z panią dyrektor. Zapytała mnie z politowaniem: pani doktor, pani wie, gdzie pani jest? Tutaj prace wystawiają najbardziej znani artyści, nie tylko z Polski. Nawet ci zza granicy czekają latami. To była wiosna, a ja chciałam wystawę zrobić jesienią, bo na ten czas zaplanowana była też konferencja w ramach Jesieni Tworkowskiej – cyklu ważnych wydarzeń połączonych z rocznicą szpitala. I dalej pani dyrektor mówi, że prace chorych psychicznie nigdy w Zachęcie nie wisiały. To nie jest to miejsce. I że przecież nie mam pieniędzy. Pomyślałam, że nie odpuszczę. Poszłam do ministerstwa kultury. I tam przekonywałam, że dysponuję przeglądem współczesnej twórczości wielu artystów z Polski i zagranicy. Gdyby chciano organizować taką wystawę w sposób tradycyjny, to oznaczałoby wielkie koszty sprowadzenia obrazów, ubezpieczenia, zgód autorów. A ja mam to gotowe. Warunek jest tylko taki, żeby prace moich pacjentów mogły być elementem wystawy. I wie pani, że się udało? Była Zachęta, we wrześniu 1993 roku. Pani dyrektor z pracownikami nie pomogli w niczym. Sama nosiłam paczki. Pracownicy szpitala to widzieli, dzięki temu udało mi się wiele osób zachęcić do pomocy, nawet po pracy. Ewa Kuryluk też przyleciała z Paryża i poświęciła strasznie dużo swojego czasu, żeby tę wystawę zorganizować. Logo zrobił nam za darmo pan Andrzej Budek. Miała to być nie tylko międzynarodowa wystawa, ale i aukcja prac, której podjął się nieodpłatnie dom aukcyjny Unicum. Na afiszu pojawiły się nazwiska wszystkich artystów. Niektóre prace naszych pacjentów zgodnie z ich wolą były wystawione anonimowo. Dochód wyniósł 150 milionów złotych! Jak zobaczyłam pieniądze, kiedy wpłynęły na konto szpitala, to wiedziałam, że będą środki na dalszą arteterapię, na materiały. Przecież to wszystko kosztuje.

AR: Czyli wystawa w Zachęcie to był sukces.

MP: Tak! Myślałam, że nie dam rady czegoś takiego zrobić, a udało się. Przede wszystkim nasi autorzy prac byli dumni. A ponieważ szkoda było cały ten wysiłek i mobilizację włożyć w tylko jedną wystawę, więc pomyślałem, że będę je robić co roku. Tylko znów musiałam znaleźć odpowiednie pomieszczenie wystawowe i wtedy dotarłam do fantastycznej osoby, pani Mirosławy Arens, która prowadziła Galerię Zapiecek na Starym Mieście w Warszawie. Oglądałam różne galerie, ale ta najbardziej mi się podobała. Bardzo duża, kilka pomieszczeń, cały parter. Piękne wnętrza, z dobrą tradycją, bo galeria już wtedy działała 20 lat. Chciałam, żeby chorzy mogli pokazywać prace w miejscu, które samo już coś mówi. Udało mi się pozyskać Zapiecek. Organizowałam tam wystawy artystów i pacjentów przez 13 lat, co roku jesienią pod wspólną nazwą „Razem w sztuce i w życiu”. Aukcje prac prowadzone były często przez znane osobistości. Sama kupowałam prace na każdej aukcji, mam ich w domu sporo. Na wszystkie wernisaże zapraszałam pacjentów, ich rodziny, sąsiadów, a także media i telewizje.

AR: Proszę powiedzieć coś więcej o projekcie „Razem w sztuce i życiu”.

MP: Towarzyszenie sztuki w życiu jest oczywiste. Chciałam więc, aby towarzyszyła także w chorobie, oddziałując na nią terapeutycznie.

Calem projektu „Razem sztuce i w życiu” było wspieranie twórczości osób chorych psychicznie i zapewnienie środków na prowadzenie arteterapii w szpitalu. Praca ta miała również wartość edukacyjną dla pacjentów, ponieważ pozwała na lepsze poznanie siebie samego i odkrycie w sobie możliwości dotąd nieznanych, ale była to również edukacja społeczeństwa. Prezentacja twórczości osób psychicznie chorych na zewnątrz zawierała aspekt społeczny, pozwalała na nawiązanie dialogu pomiędzy dwoma różnymi światami.

Projekt ten i prace pacjentów reprezentowały Polskę w światowym projekcie Art Against Stigma, którego inicjatorem był prof. Norman Sartorius, prezes Światowego Towarzystwa Psychiatrycznego. Pierwsza ekspozycja tego projektu i wystawy odbyła się w Muzeum Narodowym w Kopenhadze w 2003 roku.

AR: Prace pacjentów Tworek prezentowane były potem na całym świecie, między innymi w Paryżu i Nowym Jorku.

MP: Na wystawie w Paryżu w Instytucie Polskim w 1999 roku pokazałam około 360 prac. Wydany został też katalog w 3 językach, z informacjami o szpitalu i o Towarzystwie. Był wspaniały komitet honorowy, w którego skład wchodzili między innymi: pierwsza dama Bernadette Chirac, ambasador Stefan Meller, Henryka Bochniarz, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń i Aleksander Smolar.

Prace naszych pacjentów prezentowane były obok znakomitych artystów polskich i zagranicznych. Następnego dnia po zakończeniu wystawy odbyła się aukcja w pięknym pałacu Ambasady RP, więc w ciągu jednej nocy musieliśmy zapakować i przetransportować tam wszystkie prace. I wszystkie zostały sprzedane! W prasie ukazały się artykuły, że Paryż kocha Tworki.

Poleciałam na tę wystawę z pacjentem, Waldemarem Jampolskim i terapeutką Dorotą Jankowską. Dostaliśmy bilety od LOT-u i „Gazety Wyborczej”. Mieszkaliśmy w pokojach gościnnych PAN-u przy samych Polach Elizejskich, za darmo. Zwiedzaliśmy miasto razem. Każdy pacjent, którego prace były prezentowane na wystawie, otrzymał katalog, którym mógł się pochwalić przed rodziną i znajomymi. Byłam pełna podziwu dla pana ambasadora, profesora Stefana Mellera. Z taką kulturą i zaciekawieniem rozmawiał z naszym pacjentem.

Jeden z pacjentów wystawiających swoje prace pod pseudonimem, kiedy zobaczył, jakie budzą zainteresowanie i jak chętnie są kupowane – zmienił sądownie swoje prawdziwe nazwisko na używany pseudonim. Oczywiście stało się to i z moją pomocą…

Wystawa w Nowym Jorku zorganizowana była w grudniu 1996 roku, w nastroju bożonarodzeniowym. Polsko-Amerykańskie Towarzystwo Medyczne raz w roku zapraszało specjalistę z Polski do konsulatu celem wygłoszenia referatu z jego dziedziny. W tamtym roku padło na mnie. Zaproponowałam, że przy okazji chciałabym zorganizować tam wystawę i aukcję. Konsultach i MSZ wyrazili zgodę. W pięknym pałacu na Manhattanie, gdzie mieści się Konsulat, pokazaliśmy prace profesjonalistów i naszych pacjentów. Wszystkie zostały sprzedane, a wystawie towarzyszył piękny koncert bożonarodzeniowy.

W Nowym Jorku wychodził polonijny „Nowy Dziennik”, w którym podczas wywiadu podziękowałam wszystkim artystom, którzy przekazali swoje dzieła. A do Tworek wróciłam z 10 pracami ofiarowanymi przez artystów nowojorskich.

Wystawy „Razem w sztuce i w życiu” prezentowane były w wielu miejscach na całym świecie, między innymi w Chicago, Gandawie, Jokohamie, Kopenhadze, Wiedniu, Hamburgu i Dortmundzie. Szczególną, również dla mnie, była wystawa prac jednego z naszych wieloletnich twórców Stanisława Dudkiewicza, w Brukseli, w galerii Art en Marge. Pan Stasio – tak powszechnie przez nas nazywany – był niezwykłym twórcą i niezwykłym człowiekiem. Zafascynowany sztuką i możliwością tworzenia, pomimo wielu schorzeń i ciężkich doświadczeń życiowych, zachował w sobie niewinność dziecka, niezwykłą szczerość i otwartość. Ta wystawa była dla niego najważniejszym wydarzeniem życiowym. Poleciałam z nim mimo przeciwskazań naszego internisty. Zaryzykowaliśmy. Ale był tam szczęśliwy! Zawsze nosił ze sobą swój ulubiony brulion i wziął go także na wernisaż. Wpisywali mu się tam w trzech językach. Zapytał, czy może coś powiedzieć. Dziękował i padły słowa: „Dzięki chorobie jestem szczęśliwy. Dzięki chorobie mam przyjaciół. I dzięki chorobie jestem obywatelem Europy”.

AR: Ale nie na wszystkie działania były pieniądze?

MP: Któregoś dnia odebrałam telefon z nieznanego mi numeru z Francji. Mężczyzna przestawił się jako Alain Goudard, dyrektor i dyrygent orkiestry Percussions de Treffort, złożonej z 30 osób chorych psychicznie, koncertującej w wielu miejscach, zainteresowany zorganizowaniem jej tournée po Polsce. Zwrócił się z prośbą o pomoc. Wiedząc, że zajmuję się sztuką w terapii, zapytał, czy pomogłabym zorganizować im tourne. Zaznaczył przy tym, że nie ma pieniędzy… Zgodziłam się, bo mówił o tym z taką pasją! Moja mama śmiała się, że upadłam na głowę.

Alain Goudard zanim zajął się orkiestrą, z sukcesami funkcjonował jako śpiewak operowy. Pojechał kiedyś z koncertem charytatywnym do małej miejscowości na południu Francji, do osób przewlekle chorych psychicznie. Zainteresował się ich losem do tego stopnia, że zrezygnował z kariery artystycznej, by zająć się pracą z nimi. Uczył ich dźwięków i instrumentów. Stworzył orkiestrę, dla której komponowali profesjonaliści. Także w Polsce utwór dla orkiestry skomponował Marcin Błażewicz z Uniwersytetu Chopina. Dzięki zaprzyjaźnionym ze mną psychiatrom z Polski i ich pomocy udało się zorganizować tournée tej orkiestry i koncerty na wielu bardzo prestiżowych scenach, między innymi w Krakowie, Warszawie, Toruniu, Gnieźnie i Bydgoszczy. Wszędzie owacje na stojąco. Ostatni występ pokazano w telewizji. Zrobiliśmy przy tym dwa warsztaty z muzykoterapii, w Instytucie Francuskim w Krakowie i w Warszawie. Tak wiele działo się przez te lata, aż trudno mi teraz w to uwierzyć.

AR: Byli też pacjenci, którzy wyrażali się w pisaniu?

MP: Założyliśmy gazetkę „Alejkami Tworkowskimi”, gdzie publikowali swoje wiersze. Zresztą wszystko, co chcieli, nawet uwagi krytyczne o szpitalu…

Wiersze pacjentów prezentowane były w wielu programach radiowych i na scenach teatralnych. Recytowane były przez aktorów, między innymi Krzysztofa Kolbergera, Alinę Janowską, Katarzynę Łaniewską i innych. W klubie pacjenta organizowaliśmy wieczorki poetyckie prowadzone przez Annę Żyłkę, podczas których pacjenci prezentowali swoje utwory, mówili o zmaganiu się z chorobą, osamotnieniem, o utraconym świecie, ale także o nadziei. Dla niektórych Tworki były epizodem w historii choroby, ale dla innych to często było ich całe życie, współtworzące też bogatą historię tego niezwykłego szpitala. Dlatego zachęcałam pacjentów do publikacji swoich wierszy. Publikowali je anonimowo lub pod własnym nazwiskiem. Mieli opory, więc przy pierwszej edycji zaproponowałam, że w publikacji zamieścimy także nasze wiersze. Były to utwory lekarzy i innych pracowników.

Twórczość poetycka naszych pacjentów została też zaprezentowana na specjalnym wieczorze poetycko-muzycznym w oranżerii pruszkowskiego Muzeum Starożytnego Hutnictwa. Spotkanie to miało formę podziękowań dla wszystkich sponsorów naszego Towarzystwa. Wiesze czytał Krzysztof Kolberger, a darczyńcy i autorzy wierszy otrzymali w prezencie wydany tomik wierszy pt. „Dedykacje tworkowskie”.

AR: O czym niewiele osób wie, wiesze pacjentów przeczytał sam Czesław Miłosz.

MP: Któregoś dnia, chyba Ewka Pędziwiatr, pisząca pacjentka, powiedziała: pani doktor, tak pani dba o tych naszych malarzy, mają katalogi, jeżdżą za granicę, gdzie są wystawiani obok znanych artystów. A o nas pani tak nie myśli. Trochę mnie to zabolało. To wtedy zaczęliśmy umieszczać w katalogach również wiersze, obok obrazów. Ale zapadło mi to w pamięć.

Był rok 2002, konferencja w Tworkach poświęcona psychiatrii i sztuce, sesja o arteterapii, o wierszach i prozie, o słowie. Rozmawialiśmy z doktorem Tadeuszem Młynarczykiem, który przyjechał z Lublina z wierszami swoich pacjentów. Zaproponowałam, że dobrze byłoby zwrócić się do jakiegoś autorytetu w dziedzinie poezji o zapoznanie się z twórczością naszych pacjentów, skoro naszych malarzy także wspierają wielcy artyści. Pomyślałam o nobliście. Jak spadać z konia, to z wysokiego! Wiedziałam, że Miłosz był wtedy w Polsce, w Krakowie. Więc spróbujmy wysłać do niego wiersze. Jeśli nie odpisze, to trudno, nic nie tracimy. Później przestraszyłam się, że chyba trochę przesadziłam, więc nikomu o tym nie powiedziałam. A tu po kilku tygodniach przychodzi nagranie na taśmie – list mówiony do naszych pacjentów. Poeta miał już kłopoty ze wzrokiem, nie mógł pisać. Byłam tym listem ogromnie wzruszona, zarówno samym faktem otrzymania odpowiedzi, jak i jej treścią. Jest w tym liście wiele tematów bardzo osobistych, więc nie udostępniam go publicznie w całości. Poznali go adresaci listu, nasi pacjenci. To było szczególne i niezapomniane przeżycie dla nas wszystkich. Pozwolę sobie zacytować tylko niektóre fragmenty z tego listu:

Drodzy przyjaciele, (…) otrzymałem cztery wydane przez Was książki i przeczytałem je bardzo uważnie, mimo słabnącego wzroku, tak, że muszę posługiwać się lupą. (…) Szczerość tych wierszy i prozy, ogrom cierpienia, jaki w tych tekstach się ujawnia, mnie przejęły. (…) I osobiste i publiczne cierpienia są niejako splecione. (…) Piętno mego stulecia nie dało się zmyć (…) Gdyby nie cierpienie, nie pisałbym. (…) Wiedza o nich trwała tam głębiej i kierowała moją ręką. (…) Niektóre przeczytane przeze mnie wiersze, przeczytane Wasze utwory uważam za literacko bardzo wartościowe. (…) Przesyłając do Was ten list mam nadzieję, że odczujecie, jak głęboko przeżywam Wasz los razem z Wami.

Słowa te robiły ogromne wrażenie, wypowiadane tak charakterystycznym głosem samego Poety.

AR: Był to pewnie wzruszający moment pracy w szpitalu.

MP: Bardzo cenię tamten czas. Dzięki Tworkom i ja się rozwijałam, poznałam wielu artystów i wspaniałych psychiatrów. Nawiązałam wiele przyjaźni w Krakowie, gdzie ówcześnie podobała mi się łączność środowiska psychiatrów i innych lekarzy z artystami. Było rzeczą naturalną, że te grupy się przenikały, ludzie się znali.

Jestem przekonana, że trzeba mieć marzenia i próbować być im wiernym. Robić to z pasją i być w tym autentycznym – to ważne. Kiedy czegoś nie czułam, nie byłam o czymś głęboko przekonana, albo nie widziałam możliwości współpracy z kimś, to nie podtrzymywałam jej. Zawsze identyfikowałam się z Tworkami, to było moje miejsce. Uważam, że historia tego szpitala i jego tradycje określają jego, a tym samym i moją tożsamość. W Tworkach mówiło się, że jedni przychodzą i odchodzą, a inni zapuszczają korzenie. Bardzo dobrze, bo z tych korzeni wyrastają drzewa, które wydają coraz to nowe owoce. Czerpie się z nich siłę i moc. Kształtują nas i mówią o tym, co po sobie zostawiamy.

Zdjęcia z kolekcji Pani Marii Pałuby

Poprzedni artykuł

REKLAMA

OSTATNIO DODANE

Od Naczelnego (51)

Drogie Czytelniczki i Czytelnicy! Od czasu ukazania się poprzedniego, jubileuszowego numeru Psychiatry wiele się działo… Zenon Waldemar Dudek w...

Psychiatra nr 51 (4/2025 Zima)

ZAMÓW W NASZYM KIOSKU ONLINE CZYTAJ: SPIS TREŚCI: ROZMOWA Razem w życiu i sztuce. Z Marią Pałubą rozmawia Aleksandra Różdżyńska Z ŻYCIA EPA Kodeks...

KLASYFIKACJA ICD-11 W PYTANIACH DO PAŃSTWOWEGO EGZAMINU SPECJALIZACYJNEGO

Karolina Olas-Dróżdż | Wielkopolskie Centrum Neuropsychiatryczne im. Oskara Bielawskiego w Kościanie Znajdujemy się w okresie adaptacji klasyfikacji ICD-11 w polskim...

Rola witamin neurotropowych z grupy B w utrzymaniu dobrostanu zdrowia psychicznego

Anna Wachowicz Witaminy z grupy B to rozpuszczalne w wodzie związki organiczne niezbędne do prawidłowego funkcjonowania komórek, szczególnie tych...