Bogusław Habrat
Niby nowy sezon w Met się rozpędził, ale… Na „(księżniczce) Turandot” nie mogłem być. Widziano za to przecudnej urody żonę dra S., który nie mógł skupić się na treści i formie opery. Turandotek widziałem sporo, w tym na cudem zdobytym dvd, kręconym w Zakazanym Mieście z zupełnie nieirytującą chińską gigantomanią. W Met publiczność jest konserwatywna (bo dotuje Sztukę, a nie pseudoawangardę), więc przedstawienia uwielbianego Zeffirellego lecą przez dekady, a zmienia się tylko obsada ról. Żeby być na bieżąco oglądnąłem na dvd tę samą „aktualną” „Turandot” w obsadzie z 1989 z Evą Marton i (nie wiem, czy mogę jeszcze wymieniać) Placido Domingo i pod dyrekcją (oj!!!) Jamesa Levine’a. Więc niby ogólny ogląd mam…
„Manon” jest jak pralinka: niby szkodzi, ale dokończyć trzeba. „Nasz” Artur Ruciński, choć grał drugoplanową rolę, zachowywał się jak gospodarz sceny, co akurat mojego entuzjazmu nie wzbudziło. Ale śpiewał lekko, bez wysiłku.
Obowiązki odganiają mnie od Teatru „Studio” i ”Madamę Butterfly” być może będzie mi dane oglądać w Krakowie, gdzie mam nadzieję spotkać się z Moją Donosicielką z Krakowa i prof. P., który nie wiadomo, czy się będzie chciał spotkać, bo ostatnio widziałem go w towarzystwie na tyle czarującym, że mi się nie odkłonił. Bywalcy transmisji Met znają to przedstawienie chyba z roku 2008 i o rok później wydanego dvd. Oj! Zapętla się Met, zapętla.
O tytułowej (felietonowej) Ani słychać mało. Czekamy na jej występ w „Tosce”. Ale! Przedstawienie jest transmitowane w Wielką Sobotę, a tylko w Łodzi ktoś poszedł po rozum do głowy i przesunął retransmisję o tydzień.
Było o śpiewie i kobietach (mało, bo mało, ale zawsze coś…). Przejdźmy więc do wina.
Krosno, które wydało trzech wielkich ludzi: Gomułkę, Kanię i niżej podpisanego, organizuje w ramach Festiwalu „Karpackie Klimaty” Festiwal Win Węgierskich. Jest to próba nawiązania do tradycji, kiedy to spolszczony Szkot Portius zmonopolizował import węgrzyna na polsko-litewsko-ruskie podniebienia królewsko-arystokratyczne, a składy i dojrzewalnie umieścił w piwnicach krośnieńskiego rynku. Prócz smutnawej konsumpcji cienkuszy dla pospólstwa (widziano mocną ekipę z Branic), odbywają się konsumpcje wybranych lepszych win oraz konsumpcje z przekąskami (w tym roku: sery węgierskie).
Brak koordynacji w ramach Grupy Wyszehradzkiej spowodował, że w tym samym czasie odbywał się w Bardejowie doroczny Jarmark, w którym główną rolę odgrywa inicjacja picia burczaka. Burczak nie jest winem, tylko półproduktem z pierwszej fazy fermentacji moszczu winogronowego. Mimo braku certyfikatów i wstydu przyznawania się do picia tego napoju meneli, rozchodzi się jak woda. Nie ma napoju alkoholowego o nawet zbliżonym potencjale rozweselającym i empatogennym. Nawet nie przeszkadza, że jest napojem najbardziej kacogennym…
We wrześniu nabieramy sił, a w październiku na Konferencji w Arłamowie jest okazja wymiany butelek z gośćmi z krajów winnych. Takoż stałem się posiadaczem słowackiego tokajskiego (Mala Trna) forditaszu, który zachowałem na później.
Mało kto opuszcza Arłamów nie zatrzymawszy się w Przemyślu, gdzie przesiada się na jeden z dwóch luksusowych pociągów relacji Przemyśl-Kijów, żeby tanio, wygodnie i szybko przenieść się na Ukrainę. Większość wysiada we Lwowie, a ja tym razem w Tarnopolu. Dobra baza wypadowa do Zbaraża, Poczajowa, Krzemieńca, Wiśniowca, Radziwiłłowa. Ławra Poczajowska jest dobrym miejscem na konwersję religijną (jakby Naczelny nie limitował mi znaków, to napisałbym szerzej), a przynajmniej na głębszą refleksję. Po aneksji Krymu wina w sklepach kiepskie, moda na zachodnie nalepki na popłuczynach beczkowych… Trochę ordynarnych podróbek win „massandryjskich” wyrabianych w Odessie. O winach Sheba – innym razem.
W Bojnicach (już przeskoczyliśmy na Słowację) jest miły zwyczaj, że na konferencjach uzależnieniowych do każdej kolacji są serwowane wina z jednej, zazwyczaj dobrej winnicy (codziennie innej). Uogólniając, wina słowackie są smaczne, ale mają bardzo słaby bukiet zapachowy. Na tym tle wyróżnia się pinot noir 2016 z Dvorów nad Żytawą. Natomiast ja wyróżniłem się dostąpieniem ułańskiego zaszczytu do otwierania win musujących typu szampańskiego za pomocą szabli. Ukoronowaniem miłej atmosfery była rada dra P. z Opawy, że najlepszą zupę z suma można zjeść w Tokaju.
Takoż zrobiłem i przeniosłem się do regionu tokajskiego, a w samym Tokaju zamówiłem zupę z suma wyłowionego z Bodrogu (dopływ Cisy). Do tego czasu węgierskie zupy rybne kojarzyły mi się z niejednorodną mieszaniną wody, oliwy, papryki i karpia z ościami. Natomiast tokajska zupa z suma była na tyle przepyszna, że poprosiłem o dodatkowe porcje zupy z suma z Cisy i z różnych ryb. Towarzyszyła nam ekipa TVN, która kręciła kolejny odcinek o podróżach (do zobaczenia na darmowym VOD), ale nie zaimponowała doborem win.
Ale o tym może w następnym netrebku? O ile Naczelny nie dojdzie do wniosku, że felietony to nie odcinki opowieści „Kronika zapowiadanej detoksykacji”…
/