Ireneusz Cedeński
Gdybym był pisarzem albo zwykłym grafomanem, a nie lekarzem, mógłbym posłużyć się prawdziwym imieniem bohaterki, a właściwie jego zdrobnieniem.
Dziunia i jej starsza siostra, której imię uleciało z mojej pamięci, mieszkały po sąsiedzku, tuż za naszym płotem. Ich piaskownica stykała się z ogrodzeniem. Obserwowałem nieraz z zazdrością przez szpary w płocie, jak przy użyciu małego wiaderka i małej metalowej łopatki dziewczynki „wypiekają” babki z piasku i stawiają je z wprawą jedna przy drugiej na obramowaniu swojej piaskownicy. Zazdrościłem im, bo mnie te babki z piasku nie bardzo wychodziły, rozsypywały się. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że tajemnica sukcesu polega na odpowiedniej proporcji piasku i wody. Babka z suchego piasku rozsypie się, a zrobiona z piasku błotnistego także się rozjedzie. No i trzeba jeszcze postukać łopatką w dno odwróconego wiaderka. Zazdrościłem im także tej metalowej łopatki, którą można było kopać w wilgotnym piasku głębiej, niż łopatką plastikową. Moi rodzice kupili mi i mojej starszej siostrze łopatkę plastikową. Może z obawy, żebyśmy się nawzajem nie pozabijali?
Gdy wszyscy trochę podrośliśmy, zaczęliśmy z Dziunią, jej siostrą i całą gromadą innych dzieci mieszkających przy naszej ulicy (a dzieci było wtedy w każdym domu sporo) spotykać się i bawić wspólnie na ulicy i na okolicznych nieużytkach. Było to całkiem fajne dzieciństwo. Siostra Dziuni, śliczna blondynka, choć starsza, była od niej mniej śmiała i mniej towarzyska. Dziunię, mniej urodziwą, ale wesołą, szybko poznali wszyscy. Nie tylko dzieci, ale i dorośli.
Pewnego dnia nasza mama popłakała się. Dowiedziała się, że matka dziewczynek jest chora na chorobę nowotworową. Dziewczynki bawiły się z nami tak, jak dawniej, ale po domach zaczęły się rozchodzić złe wieści. Ich ojciec nie bardzo interesował się swą chorą żoną. Znalazł sobie inną kobietę i nawet się specjalnie z tym nie krył. Dorośli mówili, że to Dziunia wyśledziła go na ulicy, gdy szedł z tą panią. Oburzenie sąsiadów wzmogło się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że zaczął ostentacyjnie przyprowadzać ją do domu, w którym najprawdopodobniej nadal przebywała chora matka jego córek. Był to, jak pamiętam, rosły mężczyzna o ponurym usposobieniu i nikt z sąsiadów nawet nie myślał o zwróceniu mu uwagi. A to, co robiła Dziunia także łamało wszystkim serca. Sam kiedyś zobaczyłem, jak „odprowadzała” ojca i damę jego serca, maszerując za nimi śmiesznym defiladowym krokiem szeroko wymachując ramionami.
Czy znacie film „Życie jest piękne”, w którym włoski komik Roberto Benigni, grający pojmanego przez hitlerowców, paraduje przed swoim dzieckiem w śmieszny sposób, aby oszczędzić mu cierpień? To było to. Z tą różnicą, że ona sama się rozweselała, a ojciec przysparzał jej cierpień.
Moja rodzina wyprowadziła się z tego miasteczka. Miałem wtedy dziewięć lat. Ta przeprowadzka okazała się dla mnie dość traumatyczna i problematyczna. Po roku, w wyniku moich usilnych próśb, odwiedziliśmy przyjaciół mieszkających przy naszej dawnej ulicy. Okazało się, że wkrótce po naszym wyjeździe matka dziewczynek zmarła, a opiekę nad nimi przejęła babcia, bo ojciec, jak to się dzisiaj mówi, zajęty swoim związkiem, nie interesował się nimi. Dziunia, nadal wesoła i śmiała, stała się oczkiem w głowie wszystkich pań z sąsiedztwa.
Gdy byłem już zupełnie dorosły i niezależny od rodziców, powróciłem symbolicznie do miasta swojego dzieciństwa, do którego miłość nigdy we mnie nie wygasła. Zrobiłem to na swój romantyczno-pragmatyczny sposób, a mianowicie – raz na pewien czas przyjeżdżałem tam, aby wraz z miejscową panią psycholog wykonywać badania sądowo-psychiatryczne w przedmiocie uzależnienia od alkoholu. Po wielu już latach tej pracy jedna z pracujących w Ośrodku Leczenia Uzależnień osób zgłosiła się do mnie z prośbą, czy mógłbym w ramach praktyki prywatnej przyjąć jej przyjaciółkę, nauczycielkę, która, choć bardzo sympatyczna, ma jakieś problemy nerwowe, a krępuje się skorzystać z pomocy miejscowego psychiatry. Zgodziłem się. Nazwisko pacjentki, podwójne, wydało mi się w pierwszej, panieńskiej części znajome, ale cóż, tak bywa. Gdy poprosiłem ją o udzielenie autoanamnezy i usłyszałem, że straciła matkę, gdy miała siedem lat, a z ojcem od lat nie utrzymuje kontaktu, choć widuje go czasem z daleka, zrozumiałem, że przyszła do mnie Dziunia. Wtedy też poznałem, jak naprawdę ma na imię. Pasowało jak ulał. Poczułem, że oblewa mnie fala gorąca. Miałem ochotę powiedzieć jej, że wiem kim ona jest, i że ona także wie kim ja jestem – chłopcem, którego dom stał obok jej domku i dzielił nas tylko płot.
Nie zrobiłem tego, bo nie byłem chłopcem, tylko facetem po czterdziestce, psychiatrą, do którego przyszła po poradę, poważna kobieta po czterdziestce cierpiąca na napadowy częstoskurcz i napady lęku. Dziunia wyrosła na panią od matematyki, szczęśliwą żonę i matkę, która, jak sama powiedziała, bardzo ostro reagowała na to, gdy jakieś dziecko w szkole padało ofiarą przemocy i krzywdy. Była pewna siebie, zrównoważona. Tylko to serce i napadowy lęk… Zebrawszy szczegółowy wywiad co do charakteru jej dolegliwości, wypisałem receptę i z całym przekonaniem poradziłem jej, aby skorzystała z leczenia w oddziale leczenia nerwic, który znałem. Wiedziałem, przez co przeszła i wiedziałem, że na to nie pomoże żadna, nawet najbardziej wymyślna kuracja psychofarmakologiczna w oderwaniu od psychoterapii. Dziunia zasługiwała na więcej… Teraz myślę, a właściwie fantazjuję sobie, że ona może też trochę mnie rozpoznała, bo podobno dzieci z ulicy były niepocieszone, gdy zniknęliśmy, a ta osoba, która ją do mnie przyprowadziła, chodziła z moją siostrą do przedszkola… Gdy pacjentka wyszła, podszedłem do okna i serce zamarło mi ze wzruszenia. Oddalająca się kobieta szła dziarskim, ale ciężkim, niemal wojskowym krokiem zamaszyście poruszając rękami.
Nie powiedziałem o tym spotkaniu swojej matce, którą mocno przejął los Dziuni i jej siostry, i która nieraz wracała do nich wspomnieniami. Tajemnica to tajemnica.
/
# # #
OGŁOSZENIA I REKLAMY
The gallery was not found!